Выбрать главу

Pierwszy obudził się Edondurath. Był tak wysoki, że wstając zrobił głową w niebie dziurę, z której posypał się śnieg. Zobaczył, że inni ruszają się i budzą, i przestraszył się ich, i pozabijał ich jednego po drugim uderzeniem pięści. Zabił tak trzydziestu sześciu. Ale jeden z nich, przedostatni, uciekł. Nazywał się Haharath. Uciekał daleko przez lodową równinę i przez krainy ziemi. Edondurath biegł za nim i wreszcie go dogonił i zwalił z nóg. Haharath umarł. Wtedy Edondurath wrócił do miejsca narodzin na Lodzie Gobrin, gdzie leżały ciała pozostałych ludzi prócz ostatniego, który uciekł, kiedy Edondurath gonił Haharatha.

Edondurath zbudował dom z zamarzniętych Ciał swoich braci i wewnątrz tego domu czekał na ostatniego. Każdego dnia jeden z zabitych pytał: "Czy on płonie?" "Czy on płonie?" Wszystkie pozostałe trupy odpowiadały zamarzniętymi językami: "Nie, nie". Wtedy Edondurath wszedł we śnie w kemmer i rzucał się i mówił głośno przez sen, a kiedy się zbudził, wszystkie trupy mówiły: "On płonie! On płonie!" Ostatni, najmłodszy brat usłyszał je i wszedł do domu z ciał i tam połączył się z Edondurathem. Z tych dwóch narodziły się ludy ziemi, z ciała Edonduratha, z jego łona. Imię drugiego, młodszego brata, ojca, nie jest znane.

Każde z ich dzieci miało kawałek ciemności, który chodził za nim wszędzie w ciągu dnia. Edondurath powiedział: "Dlaczego za moimi synami chodzi ciemność?" Jego kemmering odpowiedział: "Bo urodzili się w domu z martwych ciał, dlatego śmierć chodzi za nimi krok w krok. Oni są w środku czasu. Na początku było słońce i lód, i nie było cienia. Na końcu, kiedy nas nie będzie, słońce pochłonie samo siebie i cień pochłonie światło, i nie będzie nic, tylko lód i ciemność".

18. Na Lodzie

Czasami, kiedy zasypiam w ciemnym, cichym pokoju, mam przez chwilę wspaniałe i drogie sercu złudzenie. Nad moją twarzą pochyla się ściana namiotu, niewidzialna, ale słyszalna, ukośna płaszczyzna cichego odgłosu: szelest niesionego wiatrem śniegu. Nie widać nic. Promieniowanie świetlne rozgrzanego powietrza, jako serce ciepła. Lekka wilgoć i ograniczająca ruchy bliskość śpiwora, odgłos śniegu, ledwo słyszalny oddech śpiącego Estravena, ciemność. Nic więcej. My dwaj jesteśmy wewnątrz, spoczywamy w arylu, w środku wszystkiego. Na zewnątrz, jak zwykle, rozpościera się wielki mrok, chłód, samotność śmierci.

Zasypiając w takich szczęśliwych chwilach wiem ponad wszelką wątpliwość, gdzie był najważniejszy moment mojego życia, tamten czas w przeszłości, miniony, a jednak trwały, ta wiecznotrwała chwila, serce ciepła.

Nie twierdzę, że byłem szczęśliwy podczas tych tygodni, kiedy wlekliśmy sanki przez lodowiec w samym środku zimy. Byłem głodny, wycieńczony i często poirytowany; a im dłużej to trwało, tym było gorzej. Na pewno nie byłem szczęśliwy. Szczęście wiąże się z rozumem i tylko rozumem można na nie zapracować, ja zaś otrzymałem coś, do czego nie można dojść pracą ani zatrzymać, czego często nawet nie rozpoznajemy, kiedy nam się przydarza. Mam na myśli radość.

Budziłem się zawsze pierwszy, zwykle przed świtem. Moja przemiana materii przekraczała nieco getheńską normę, podobnie jak mój wzrost i waga. Estraven uwzględnił te różnice przy obliczaniu racji żywnościowych ze skrupulatnością uczonego albo dobrej gospodyni, w zależności od tego, jak się na to spojrzało, i od początku dostawałem dziennie kilka deka żywności więcej niż on. Protesty, że to niesprawiedliwe, musiały ustąpić przed oczywistą sprawiedliwością tego nierównego podziału. Wszystko jedno jak dzielone, porcje były małe. Byłem głodny, stale głodny, z każdym dniem głodniejszy. Budził mnie głód.

Jeżeli było jeszcze ciemno, włączałem światło naszego piecyka i stawiałem na nim garnek z przyniesionym wieczorem śniegiem do stopienia. Estraven tymczasem swoim zwyczajem toczył cichą i zaciętą walkę ze snem, jakby walczył z aniołem. Zwyciężywszy siadał, patrzył na mnie nieprzytomnie, potrząsał głową i budził się. Zanim się ubraliśmy, włożyliśmy buty i zwinęliśmy śpiwory, śniadanie było gotowe: kubek wrzącego orszu i jedna kostka giry v-mirzy, która w gorącej wodzie puchła do rozmiarów małej bułki. Przeżuwaliśmy je powoli, z namaszczeniem, podnosząc każdą okruszynę. Piecyk tymczasem stygł. Pakowaliśmy go razem z garnkiem i kubkami, wkładaliśmy płaszcze z kapturami i rękawice, po czym wypełzaliśmy na zewnątrz. Za każdym razem trudno było uwierzyć, że może być tak zimno. Każdego ranka musiałem przekonywać się od nowa. Jeżeli było się już raz na dworze za potrzebą, drugie wyjście było jeszcze trudniejsze.

Czasami padał śnieg, czasami poziome światło poranka kładło się pięknie złotem i błękitem na bezmiar śniegu, najczęściej było szaro.

Braliśmy na noc termometr do namiotu i, kiedy wynosiliśmy go na zewnątrz, ciekawie było patrzeć, jak wskazówka obraca się w prawo (getheńskie tarcze odczytuje się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara) w mgnieniu oka rejestrując spadek o dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści stopni, póki nie zatrzymała się gdzieś między minus dwadzieścia a minus pięćdziesiąt stopni.

Jeden z nas składał namiot, podczas gdy drugi układał na saniach piecyk, śpiwory i resztę. Z wierzchu przywiązywaliśmy namiot, po czym mogliśmy zakładać narty i wprzęgać się do sanek. W naszym oporządzeniu prawie nie było części metalowych, ale uprząż miała sprzączki ze stopu aluminium, zbyt małe, żeby je można zapiąć w rękawicach, które w tej temperaturze parzyły, jak rozpalone do czerwoności. Musiałem bardzo uważać na palce, kiedy temperatura zbliżała się do minus trzydziestu, zwłaszcza jeżeli wiał wiatr, bo można było zadziwiająco szybko nabawić się odmrożenia. Nogi nigdy mi nie marzły, co jest ogromnie ważne w czasie zimowej wędrówki, kiedy godzina na mrozie może człowieka unieruchomić na tydzień albo i zrobić kaleką na całe życie. Estraven musiał kupować mi śnieżne buty na pamięć i kupił mi numer za duże, wypełniałem więc różnicę dodatkową parą skarpet. Przypinaliśmy narty, szybko wprzęgaliśmy się do sanek, szarpnięciem zrywaliśmy je z miejsca, jeżeli płozy przymarzły, i ruszaliśmy w drogę.

Po dużych opadach śniegu musieliśmy poświęcać rano trochę czasu na odkopywanie namiotu i sanek. Nie była to trudna praca, choć zwały odgarniętego świeżego śniegu wyglądały imponująco. Były przecież jedynymi wzniesieniami w promieniu setek kilometrów, jedynym, co wystawało ponad lód.

Szliśmy za kompasem na wschód. Wiatr wiał tu normalnie z północy na południe, od środka lodowca, dzień za dniem mieliśmy go więc z lewej. Kaptur nie wystarczał przeciwko takiemu wiatrowi i musiałem wkładać maskę dla ochrony nosa i lewego policzka. Mimo to któregoś dnia zamarzło mi lewe oko i myślałem, że straciłem je na zawsze. Nawet kiedy Estraven otworzył je za pomocą oddechu i języka, nie widziałem na nie przez pewien czas, prawdopodobnie więc zamarzło tam coś więcej niż tylko rzęsy. W słoneczne dni obaj nosiliśmy getheńskie okulary ochronne z wąskimi szparkami i żaden z nas nie cierpiał na ślepotę śnieżną. Niewiele mieliśmy po temu okazji. Jak tłumaczył Estraven, nad środkową częścią Lodu, gdzie tysiące kilometrów kwadratowych bieli odbijają promienie słońca, utrzymuje się zwykle strefa wysokiego ciśnienia. My jednak nie znajdowaliśmy się w tej środkowej strefie, ale co najwyżej na jej skraju, między nią a strefą gwałtownych, brzemiennych w opady burz, które Lód zsyła systematycznie na utrapienie przyległych krain. Wiatr z północy niósł suchą, słoneczną pogodę, ale już północno-wschodni albo północno-zachodni przynosił śnieg lub porywał suchy leżący śnieg w oślepiające, kłujące kłęby jak burza piaskowa. Kiedy indziej prawie ucichał snując się krętymi szlakami tuż nad gruntem, a wtedy niebo było białe, powietrze białe, słońce niewidoczne, znikały cienie i sam Lód znikał spod naszych stóp.