— Strach jest bardzo pożyteczny. Jak ciemność, jak cień. — Uśmiech Estravena był brzydką szczeliną w łuszczącej się, spękanej brązowej masce, w której osadzono dwa czarne kamyki pod strzechą czarnego futra. — To dziwne, że światło dzienne nie wystarcza. Żeby iść, potrzebujemy cienia.
— Daj mi na chwilę swój notes.
Właśnie odnotował nasz dzienny przemarsz i skończył jakieś obliczenia kilometrów i racji żywnościowych. Posunął w moją stronę mały zeszyt i ołówek. Na białej wyklejce tylnej wewnętrznej okładki przedzieliłem koło literą S i zaczerniłem połówkę in, po czym oddałem notes Estravenowi. Czy znasz ten symbol? — spytałem.
Przyglądał mu się dłuższą chwilę z dziwnym wyrazem twarzy.
— Nie — powiedział.
— Spotyka się go na Ziemi, na Hain i na Cziffewar. To in i jang. "Światło jest lewą ręką ciemności…", jak to szło? Światło i ciemność. Strach i odwaga. Zimno i ciepło. Żeńskie i męskie. To jesteś ty, Therem. Oba w jednym. Cień na śniegu.
Następnego dnia wędrowaliśmy tak długo na północny wschód, aż w białej pustce pod nogami nie było już żadnych szczelin — cały jeden dzienny przemarsz. Ograniczyliśmy się do dwóch trzecich racji, żeby nam starczyło jedzenia na dłuższą trasę. Ja uważałem, że to nie ma sensu, bo różnica między mało a nic wydawała mi się nieistotna, Estraven jednak tropił swoje szczęście, idąc za czymś, co sprawiało wrażenie przeczucia czy intuicji, ale mogło być wykorzystaniem doświadczenia i logiki. Szliśmy na wschód przez cztery dni robiąc cztery najdłuższe przemarsze, od dwudziestu pięciu do trzydziestu kilometrów, i wtedy bezwietrzna mroźna pogoda pękła i rozsypała się, zmieniając się w zawichrowania drobnych śnieżynek przed nami, z tyłu, z boków, w oczach. W gasnącym świetle dnia zaczynała się burza śnieżna. Leżeliśmy w namiocie przez trzy dni, a zawieja wrzeszczała na nas trzydniowym, bezsłownym, pełnym nienawiści rykiem z płuc, które nie muszą nabierać powietrza.
"Doprowadzi mnie do tego, że ja też zacznę na nią wrzeszczeć" — przekazałem Estravenowi w myślomowie, na co on z charakterystyczną, pełną wahania sztywnością odpowiedział: "Nie warto. Nie będzie słuchać".
Spaliśmy ile się dało, jedliśmy bardzo niewiele, opatrywaliśmy odmrożenia. skaleczenia i otarcia, porozumiewaliśmy się myślomową i dalej spaliśmy. Trzydniowy wrzask przeszedł w bełkot, potem w łkanie i wreszcie w ciszę. Wstał dzień. Przez otwartą śluzę zajaśniało niebo. Widok ten dodał nam ducha, chociaż byliśmy zbyt wyczerpani, żeby nasz lepszy nastrój uwidocznił się w żwawości i energii naszych ruchów. Zwinęliśmy obóz, co zajęło nam prawie dwie godziny, bo guzdraliśmy się jak para niedołężnych starców, i wyruszyliśmy. Droga niewątpliwie prowadziła pod lekkim kątem w dół, pokrywa śnieżna była idealna dla nart, świeciło słońce. Termometr pokazywał -23. Mieliśmy uczucie. że z każdym krokiem odzyskujemy siły, szło nam się szybko i lekko. Tego dnia byliśmy w drodze aż do pierwszych gwiazd na niebie.
Na kolację Estraven wydał pełne racje. Przy takich porcjach starczyłoby nam jedzenia zaledwie na siedem dni.
— Koło się kręci — stwierdził pogodnie. — Żeby dobrze iść, musimy dobrze jeść.
— Jedzcie, pijcie i weselcie się powiedziałem. Jedzenie uderzyło mi do głowy. Roześmiałem się jak z czegoś bardzo śmiesznego. — Wszystko razem, jedzenie-picie-wesołość. Nie można mieć wesołości bez jedzenia, dziwne, co? Wydało mi się to tajemnicą na miarę kręgu in-jung, ale nie na długo. Coś w wyrazie twarzy Estravena odwróciło moją uwagę. Potem miałem ochotę wybuchnąć płaczem, ale się pohamowałem. Estraven nie był tak silny jak ja i nie byłoby to uczciwe. mogłoby i jego sprowokować do płaczu. On tymczasem już spał. Zasnął na siedząco, z miską na kolanach. To było do niczego niepodobne, taki nieporządek. Ale pomysł nie był zły: spać.
Obudziliśmy się następnego ranka dość późno, zjedliśmy podwójne śniadanie. wprzęgliśmy się i pociągnęliśmy nasze lekkie sanki na skraj świata.
Za skrajem świata, który był stromym biało-czerwonym rumowiskiem, w bladym południowym świetle rozciągało się zamarznięte morze: zatoka Guthen skuta lodem od brzegu . do brzegu i od Karbidu aż po biegun północny.
Zejście w dół do morza przez ostre krawędzie, uskoki i rowy lodowca wciśniętego między Czerwone Wzgórza zajęło nam całe popołudnie i cały następny dzień. Tego drugiego dnia porzuciliśmy sanki i spakowaliśmy się w plecaki. Jeden mieścił namiot, reszta rzeczy poszła do drugiego, żywność była podzielona równo, razem wypadało niewiele ponad dziesięć kilo na osobę do niesienia. Dodałem do swojego ciężaru piecyk i jeszcze nie miałem piętnastu kilo. Przyjemnie było uwolnić się od ciągłego pchania, ciągnięcia i wyszarpywania uwięzłych sanek, co powiedziałem Estrawenowi. Obejrzał się na sanki, małe i niepotrzebne wśród bezkresnego rumowiska lodu i czerwonawych kamieni.
Służyły nam dobrze — powiedział. Jego lojalność rozciągała się również na przedmioty, cierpliwe, wytrwałe, wierne przedmioty, których używamy i do których się przyzwyczajamy, które pomagają nam żyć. Żal mu było sanek.
Tego wieczoru, siedemdziesiątego piątego wieczoru naszej podróży, po pięćdziesięciu jeden dniach na lodowym płaskowyżu, w dniu harhahad annen, zeszliśmy z Lodu Gobrin na morski lód zatoki Guthen. Znów szliśmy długo, aż do zmroku. Powietrze było bardzo mroźne, ale czyste i spokojne, a równa powierzchnia lodu i brak sanek zachęcały nasze narty do jazdy. Kiedy rozbiliśmy obóz tego wieczoru, dziwnie było pomyśleć przed zaśnięciem. że nie mamy już pod sobą półtora kilometra lodu, a tylko kilkadziesiąt centymetrów i pod tym słoną wodę. Ale nie trawiliśmy zbyt wiele czasu na rozmyślania. Zjedliśmy i usnęliśmy.
Rano znów pogodny dzień, choć strasznie mroźny, minus czterdzieści stopni o świcie. Zobaczyliśmy na południu brzeg, tu i ówdzie wybrzuszony jęzorami lodowca, biegnący prawie w prostej linii na południe. Poszliśmy początkowo trzymając się tuż przy brzegu. Pomagał nam północny wiatr, póki nie dotarliśmy do wylotu doliny między dwoma wysokimi pomarańczowymi wzgórzami. Z tego wąwozu powiał wiatr, który nas obu zwalił z nóg. Uciekliśmy dalej na wschód, na równy morski lód, aż do miejsca, gdzie wreszcie mogliśmy utrzymać się na nogach.
— Lodowiec Gobrin wypluł nas ze swoich ust powiedziałem.
Następnego dnia stało się widoczne, że linia brzegowa skręca na wschód. Z prawej strony mieliśmy Orgoreyn, ale ta błękitna krzywizna prosto przed nami to był Karhid.
W tym dniu zużyliśmy ostatnie ziarna orszu i resztki kiełków kadiku. Zostało nam po kilogramie gicy-miczy i parę łyżek cukru.
Stwierdzam, że nie potrafię zbyt dobrze opisać tych ostatnich dni naszej podróży, bo ich nie pamiętam. Głód może zaostrzać percepcję, ale nie w połączeniu z krańcowym wyczerpaniem. Myślę, że wszystkie moje zmysły były mocno przytępione. Pamiętam skurcze głodowe, ale nie pamiętam, żeby mi to sprawiało cierpienie. Jeżeli coś czułem, to było to niejasne poczucie wyzwolenia, przekroczenia jakiegoś progu, radości. A także potwornej senności. Dotarliśmy do lądu dwunastego dnia, posthe anner, i po zamarzniętej plaży wdrapaliśmy się na skalistą, śnieżną pustkę wybrzeża Guthen.
Byliśmy w Karhidzie. Osiągnęliśmy nasz cel. Niedużo brakowało, a byłoby to puste osiągnięcie, bo nasze plecaki były puste. Dla uczczenia naszego przybycia napiliśmy się gorącej wody. Następnego dnia rano wstaliśmy i wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś drogi, jakiegoś osiedla. Jest to region odludny i nie mieliśmy jego mapy. Jeżeli były tam jakieś drogi, to przykrywało je teraz półtora albo i dwa metry śniegu i mogliśmy nie wiedząc o tym przejść kilka. Nie widzieliśmy żadnych oznak uprawy ziemi. Tego dnia szliśmy na chybił trafił w kierunku. południowym i zachodnim, a wieczorem następnego dnia, kiedy zobaczyliśmy światło na zboczu dalekiego wzgórza przebijające się przez mrok i rzadki padający śnieg, żaden z nas nie odzywał się przez dłuższą chwilę.