— Możecie pójść na stację — powiedział Lekarz. — Zawiadowca się o was zatroszczy. Żegnajcie.
Niggle wyśliznął się przez frontowe wejście i zamrugał nagle oślepiony. Słońce błyszczało tak jasno. Spodziewał się spaceru przez duże miasto, odpowiadające rozmiarom stacji, ale miasta nie było. Stał na szczycie pustego, zielonego wzgórza, omiatanego rześkim wiatrem. W pobliżu nie dojrzał nikogo. W dole, u stóp wzgórza, błyszczały dachy stacji.
Pomaszerował raźno, ale bez pośpiechu. Zawiadowca zauważył go natychmiast.
— Tędy proszę — powiedział i zaprowadził Niggle'a na peron, na którym stał bardzo przyjemny, niewielki, lokalny pociąg: jeden wagon, mała lokomotywa, błyszczące, czyste, nowo pomalowane. Wyglądały, jakby była to ich pierwsza podróż. Również peron sprawiał wrażenie nowego, szyny błyszczały, ławki były pomalowane na zielono, podkłady pachniały wspaniale świeżą smołą, rozgrzaną promieniami słońca. Wagon był pusty.
— Dokąd jedzie ten pociąg, panie Zawiadowco? — zapytał Niggle. — Myślę, że sami jeszcze nie są pewni — odpowiedział Zawiadowca — ale na pewno dojedzie. — I zamknął drzwi.
Pociąg ruszył natychmiast. Niggle opadł na ławkę. Lokomotywka pykała, ciągnąc wagon poprzez głęboki wykop o stromych, zielonych ścianach przykrytych błękitnym niebem. Po niedługim (jak się wydawało) czasie rozległ się gwizd, zaskrzypiały hamulce i pociąg stanął. Nie było stacji, nie było żadnego napisu, jedynie schody prowadzące na zielony nasyp. A na szczycie schodów furtka w starannie przyciętym żywopłocie. Stał przy niej jego rower, a może tylko podobny, w każdym razie żółciła się przypięta do ramy tabliczka, na której wielkimi literami napisano: NIGGLE.
Niggle otworzył drzwiczki, wskoczył na rower i potoczył się zboczem nasypu w ciepłych promieniach wiosennego słońca. Szybko spostrzegł, że dróżka, którą jechał na początku, znikła i jedzie teraz po wspaniałej trawie. Była zielona i gęsta, a przecież każde źdźbło widać było wyraźnie. Wydawało mu się, że pamięta taką trawę, że widział ją kiedyś i gdzieś, a może tylko śnił o niej? Kształty terenu też były znajome. Tak, stawał się teraz poziomy — jak powinien — a teraz znowu zaczynał się wznosić. Pomiędzy słońce a Niggle'a wkradł się zielony cień. Niggle spojrzał w górę i spadł z roweru.
Przed nim stało Drzewo — jego Drzewo — skończone. Jeśli możecie nazwać tak Drzewo, które żyje, którego liście się rozwijają, a gałęzie rosną i kołyszą się na wietrze, który Niggle tak często czuł, którego tak często się domyślał, który tak często i bezskutecznie próbował malować. Spojrzał na Drzewo, wolno podniósł ręce i rozłożył je szeroko.
— Oto dar — powiedział. Mówił o swej sztuce i o jej dziele, ale użył tego słowa najzupełniej dosłownie.
Chodził wkoło, patrząc na Drzewo. Rosły na nim liście, nad którymi tak ciężko pracował, a wyglądały raczej tak, jak je sobie wymarzył, niż jak je wykonał. Były też i inne: te, o których jedynie myślał, i te, o których mógłby pomyśleć, gdyby tylko miał nieco więcej czasu. Nie było na nich żadnych napisów, były to po prostu śliczne liście, lecz jednocześnie można było określić je tak dokładnie jak dni w kalendarzu. Te najpiękniejsze i najbardziej charakterystyczne, najlepsze przykłady stylu Niggle'a były na pewno stworzone przy współpracy Parisha, nie było innego sposobu, by się tu znalazły.
Na gałęziach Drzewa ptaki budowały swe gniazda. Zadziwiające ptaki — jak one śpiewały! Dobierały się parami, wysiadywały młode, pisklęta uczyły się fruwać i wkrótce odlatywały do Lasu — właśnie wtedy, gdy na nie patrzył. Dopiero teraz spostrzegł Las, który był tu także, rozpościerając się po obu stronach Drzewa i niknąc w dali. Szczyty Gór błyszczały na horyzoncie.
Potem Niggle obrócił się w stronę Lasu. Nie dlatego, że Drzewo go zmęczyło. Zadomowiło się teraz w jego pamięci, był świadom jego i jego wzrostu nawet wtedy, gdy na nie patrzył. Kiedy odszedł, odkrył zdumiewającą rzecz: Las, oczywiście, był dalekim Lasem, ale można było zbliżyć się, a nawet wejść doń i nie tracił on nic ze swego szczególnego piękna. Nigdy przedtem nie był w stanie pójść w zmieniając go w zwykłe „otoczenie”. Dodawało to sporo atrakcji spacerom po tej ziemi, bowiem, gdy szedłeś, rozpościerały się nowe perspektywy, mogłeś je dwoić, troić, mnożyć zachwyty. Mogłeś odchodzić coraz dalej i dalej, i mieć cały kraj w ogrodzie lub na obrazie (jeśli wolicie tak właśnie to nazywać). Mogłeś iść coraz dalej i dalej, lecz prawdopodobnie nie w nieskończoność. W tle były Góry. Wydawało się, że nie należą one do obrazu, może tylko łączą go z czymś zupełnie innym, czymś całkowicie różnym, błyszczącym spoza drzew; z innym obrazem.
Niggle spacerował, lecz nie była to zwykła włóczęga. Rozglądał się wokół uważnie. Drzewo było skończone, choć z nim nie skończono. „Po prostu inna droga ku temu, co zdarza się zwykle” — pomyślał, lecz w Lesie wiele było nie dokończonych miejsc, które ciągle wymagały pracy i namysłu. Nic już nie wymagało zmian, nic z tego, co istniało nie było złe, lecz przecież trzeba było kontynuować pracę aż do końca. W każdym przypadku Niggle był doskonale świadom tego końca.
Usiadł pod dalekim drzewem, odmianą Wielkiego Drzewa, które było, a w każdym razie po kilku korektach mogło być również niepowtarzalne, i zaczął się zastanawiać, gdzie zacząć pracę, gdzie ją skończyć i ile czasu na nią potrzeba. Nie potrafił jednak opracować planu.
— Oczywiście — powiedział — potrzebuję Parisha. Ziemia, drzewa, rośliny mają wiele tajemnic, które on zna, a ja nie. To miejsce nie może stać się moim prywatnym parkiem. Potrzebuję pomocy i rady. Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć.
Podniósł się i podszedł do miejsca, od którego zdecydował się zacząć pracę. Zdjął marynarkę. Nagle w małej, osłoniętej dolince, ukrytej przed ludzkim wzrokiem, zobaczył rozglądającego się wokół i raczej oszołomionego człowieka. Opierał się on na łopacie i widać było, że nie bardzo wie, co zrobić. Niggle rozpoznał go.
— Parish! — zawołał.
Parish zarzucił łopatę na plecy i podszedł do Niggle'a. Ciągle trochę utykał. Nie odzywali się do siebie, po prostu skinęli głowami, tak jak to mieli w zwyczaju, mijając się w alejce, lecz teraz szli razem, ramię w ramię. Bez słów doskonale się zgodzili, gdzie ma stanąć dom, a gdzie urządzić ogród, który wydawał się potrzebny.
Gdy już pracowali razem, okazało się, że teraz Niggle był lepszy w organizowaniu pracy i wykonywaniu planów. Zdumiewające — to Niggle bardziej przejmował się budownictwem i ogrodnictwem, podczas gdy Parish z zachwytem przyglądał się drzewom, a szczególnie Drzewu.
Pewnego dnia Niggle był zajęty sadzeniem żywopłotu, a Parish leżał obok na trawie, obserwując uważnie piękny żółty kwiat rosnący w zielonej trawie. Już dawno Niggle zasadził ich wiele wśród korzeni Drzewa. Nagle Parish spojrzał w górę, twarz błyszczała mu w słońcu i uśmiechał się.
— To wspaniałe — powiedział. — Naprawdę nie powinienem tutaj być. Dziękuję za te kilka słów w mojej obronie.
— Nonsens — odpowiedział Niggle. — Nie pamiętam co powiedziałem, ale z pewnością było to za mało.
— Wcale nie. Wyciągnęli mnie znacznie wcześniej. To Drugi Głos, wiesz, on mnie tu przysłał; powiedział, że prosiłeś, żeby mnie zobaczyć. Zawdzięczam to tobie.