— Nie. Zawdzięczasz to Drugiemu Głosowi. Obaj mu to zawdzięczamy.
I dalej mieszkali i pracowali razem, nie wiem jak długo. Nie ma sensu zaprzeczać, że czasem się kłócili, szczególnie, gdy obaj byli zmęczeni. Na początku zdarzało im się męczyć. Przypomnieli sobie, że obaj mają lekarstwo. Każda butelka miała na nalepce ten sam napis: Kilka kropel wpuścić do wody ze Źródła. Używać przed odpoczynkiem.
Znaleźli Źródło w sercu Lasu. Tylko raz, dawno temu, Niggle wyobraził je sobie, ale nigdy go nie namalował. Teraz spostrzegł, że zasila ono połyskujące jezioro i jest źródłem pożywienia dla wszystkiego, co rosło na tej ziemi. Kilka kropel uczyniło wodę nieco gorzką, odświeżającą jednak i dodającą sił, również w głowie robiło się jaśniej. Po wypiciu odpoczywali samotnie, a potem znów pracowali razem i już się nie kłócili. Niggle myślał o cudownych, nowych roślinach i kwiatach, a Parish zawsze wiedział dokładnie, jak je zasadzić i gdzie będą najlepiej rosły. Przestali potrzebować lekarstwa na długo, nim się skończyło. Parish już nie utykał.
Im bardziej ich praca zbliżała się do końca, tym więcej czasu poświęcali na spacery, oglądając drzewa i kwiaty, światło i kształty, i położenie swej krainy. Czasem śpiewali razem, lecz Niggle odkrył, że coraz częściej spogląda w stronę gór.
Nadszedł czas, gdy dom w dolinie, ogród, trawnik, las, jezioro były niemal skończone — w sobie tylko właściwy sposób. Wielkie Drzewo rozkwitło w pełni. — Powinniśmy skończyć dziś wieczorem — powiedział Parish pewnego dnia. — Później będziemy mogli pójść na naprawdę długi spacer.
Wyruszyli następnego dnia i szli aż do samego Krańca. Oczywiście, nie było go widać, nie było granicy, płotu, ściany. Lecz wiedzieli, że doszli do krawędzi swego świata. Zobaczyli mężczyznę wyglądającego na pasterza. Szedł ku nim w dół, po pokrytych trawą zboczach gór.
— Chcecie przewodnika? — zapytał. — Chcecie iść?
Na chwilę cień rozdzielił Niggle'a i Parisha, bo Niggle wiedział, że chce i (w pewnym sensie) powinien pójść, a Parish nie chciał i nie był jeszcze do tego gotowy.
— Muszę poczekać na żonę — powiedział Parish do Niggle'a. — Będzie samotna. Spodziewam się, że zechcą wysłać ją do mnie kiedyś, kiedy będzie już gotowa i kiedy ja przygotuję się na to. Skończyliśmy dom — taki, jaki potrafiliśmy zbudować — i chciałbym go jej pokazać. Będzie mogła go urządzić, uczynić bardziej przytulnym. Spodziewam się, że także polubi nasz kraj. — Obrócił się do pasterza. — Jesteś przewodnikiem? Czy mógłbyś powiedzieć, jak nazywa się to miejsce?
— Nie wiesz? — zdziwił się mężczyzna. — To Kraina Niggle'a. To obraz Niggle'a. Przynajmniej w większości, część to także Ogród Parisha.
— Obraz Niggle'a! — krzyknął zaskoczony Parish. — Ty wymyśliłeś to wszystko, Niggle? Nie myślałem, że jesteś taki mądry. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
— Próbował — powiedział pasterz. — To ty nie chciałeś patrzeć. Wtedy miał tylko płótno i farby, a ty chciałeś załatać nimi dach. To właśnie to, co wraz z żoną nazywaliście głupstwem Niggle'a albo mazaniną.
— Ale wtedy wyglądało to zupełnie inaczej, nieprawdziwie — powiedział Parish.
— Wtedy był tylko cień, ale mógłbyś zobaczyć nawet cień, gdybyś tylko pomyślał „warto spróbować”.
— To ja nie dałem ci szansy — powiedział Niggle. — Nie próbowałem nigdy nic wyjaśnić. Nazywałem cię Stary Robal. Czy ma to teraz jakieś znaczenie? Mieszkaliśmy i pracowaliśmy razem. Los mógł kierować nami inaczej, ale nie mógł lepiej. Mimo to obawiam się, że powinienem pójść. Przypuszczam, że spotkamy się znowu. Musi być jeszcze wiele rzeczy, które potrafimy zrobić razem. Do zobaczenia.
Potrząsnął ręką Parisha — była to dobra, mocna, uczciwa dłoń. Odwrócił się na chwilę i spojrzał za siebie. Kwiaty Wielkiego Drzewa lśniły jak płomienie, a ptaki fruwały ponad nim, śpiewając. Uśmiechnął się, ukłonił Parishowi i odszedł z pasterzem.
Odszedł nauczyć się wszystkiego o owcach i halach, odszedł, by patrzeć na niebo szersze i bardziej błękitne i iść wyżej, coraz wyżej, w Góry. Nie wiem, co zdarzyło się z nim później. Nawet mały Niggle w swoim starym domku mógł szkicować Góry, wchodziły w świat jego obrazu, lecz co leży poza nimi wiedzą tylko ci, którzy je przekroczyli.
— Myślę, że był to tylko głupi, mały człowiek — powiedział radca Tompkins. — Naprawdę bezwartościowy, żadnego pożytku dla społeczeństwa.
— Nie wiem — odpowiedział Atkins, który nie był nikim ważnym, po prostu nauczycielem. — Nie jestem pewien, to zależy, co rozumiesz przez „pożytek”.
— Bez pożytku praktycznego czy ekonomicznego — powiedział Tompkins. — Odważę się powiedzieć, że można było zrobić z niego użyteczne kółko w mechanizmie społecznym, gdybyście wy, nauczyciele, znali swoją robotę. Ale nie znacie i stąd biorą się tego rodzaju bezużyteczni osobnicy. Gdybym ja rządził tym krajem, potrafiłbym znaleźć pracę, do której on i jemu podobni się nadają: zmywanie naczyń w kuchni komunalnej czy coś podobnego i sprawdzałbym, czy robią to dobrze. Jeśli nie, zrobiłbym z nimi porządek. Z nim już dawno zrobiłbym porządek.
— Zrobić porządek? To znaczy, że kazałbyś mu zacząć podróż przed jego czasem? — Tak, jeśli upierasz się przy tym starym, nic nie znaczącym określeniu. Przepchnąć przez tunel na Wysypisko Śmieci — to miałem na myśli!
— Więc sądzisz, że malarstwo nie jest nic warte?
— Oczywiście, malarstwo bywa użyteczne. Jednak nie jego malarstwo. Jest ogromne pole do działania dla śmiałych, młodych ludzi, nie bojących się nowych idei i nowych metod, lecz nie ma żadnego dla takich staromodnych bzdur. Marzenia na jawie! Nie potrafiłby zaprojektować plakatu reklamowego, nawet gdyby od tego zależało jego życie. Marnowanie czasu na liście i kwiaty. Raz zapytałem go: „Po co?” Odpowiedział, że sądzi, iż to ładne. Uwierzycie w to? Ładne! Co? Odżywcze i płciowe organa roślin? Powiedziałem mu to, lecz nie umiał odpowiedzieć. Głupiec, robił z siebie wariata.
— Robił — zgodził się Atkins. — Tak, biedny ludzik. Nigdy niczego nie skończył. Oczywiście, kiedy odszedł, z jego płócien zrobiono „lepszy użytek”. Jednak nie jestem tego taki pewien, Tompkins. Pamiętasz to wielkie, którego użyli do naprawy zrujnowanego domu w sąsiedztwie, po burzach i powodzi? Znalazłem jego fragment, wyrwany, leżący na polu. Był zniszczony, ale czytelny, szczyt gór i gałąź pełna liści. Ciągle mam w głowie ten widok.
— Masz gdzie? — zdziwił się Tompkins.
— O czym wy w ogóle mówicie? — zapytał Perkins, próbując zaprowadzić spokój, Atkins bowiem mocno się zaczerwienił.
— Nie warto o nim mówić — powiedział Tompkins. — Nie wiem, po co w ogóle zaczęliśmy tę rozmowę. Nie mieszka w mieście.
— Nie — zdenerwował się Atkins. — Mimo to miałeś na oku jego dom. Dlatego przychodziłeś, gadałeś i kpiłeś z niego, gdy pił herbatę. No więc masz teraz jego dom i jeszcze jeden w mieście, więc nie zazdrość mu imienia. Mówimy o Niggle'u, jeśli chcesz wiedzieć, Perkins.
— Biedny, mały Niggle. W ogóle nie wiedziałem, że malował.
W ten sposób prawdopodobnie po raz ostatni wymieniono imię Niggle'a w rozmowie. Jednak Atkins przechował ocaloną część obrazu. W końcu zgniła, ale jeden liść pozostał nietknięty. Atkins oprawił go, później ofiarował nawet Muzeum Miejskiemu. Długo jeszcze Liść, dzieło Niggle 'a wisiał w kącie, zauważany przez niewielu. W końcu muzeum spłonęło i liść, wraz z Niggle'em, poszedł w zapomnienie w swej dawnej ojczyźnie.