– To prawda – Popielski spojrzał na naręczny szwajcarski zegarek marki Schaffhausen – o całe dwa kwadranse przedłużyłem… Przepraszam… Właściwie nie mam żadnej konkluzji. Mógłbym jeszcze dokonywać rozbiorów metrycznych, ale z teorii nic więcej nie dodam. Dziękuję państwu za uwagę i zapraszam do dyskusji. Panie profesorze? – Spojrzał w stronę Kłapkowskiego.
– Tak. – Uczony uśmiechnął się. – Muszę przyznać, że byłem mocno zdziwiony, gdy Koło Filologiczne zaprosiło mnie na tę prelekcję. Po jej wysłuchaniu nie jestem już zdziwiony. – Zaczerpnął głęboko tchu. – Jestem przerażony!
Na sali zapadła głucha cisza. Profesor wodził wzrokiem po studentach, którzy patrzyli w notatki. Nadal się uśmiechał. Popielski jednak teraz był pewien, że przed wykładem nieopatrznie i prostodusznie wziął jego uśmiech za oznakę życzliwości. „Znów mnie spotka – myślał – okrutne i nieprzewidziane zdarzenie. Taki to już widać mój los. Wtedy, w Wiedniu, był kwiecień i teraz jest kwiecień, a ja i tu, i tam ponoszę porażkę. Kto to powiedział, że kwiecień jest najokrutniejszym miesiącem?”
– Z uwagi na osobę prelegenta, byłego urzędnika policyjnego, wykład ten był nie tylko, by tak rzec, egzotycznym – ciągnął profesor – lecz z merytorycznego punktu widzenia przede wszystkim szkodliwym!
Popielski skrycie otarł czoło.
– Nie usłyszeliśmy w nim niczego, podkreślam: niczego – Kłapkowski omiótł wzrokiem salę – co jest od stu lat, od czasów Karola Lachmanna, koroną badań filologicznych! W tym odczycie nie było nawet śladu krytyki tekstu! Pan prelegent nie powiedział nawet tyle, z jakiego wydania korzysta!
Popielski nacisnął mocniej ciemne okulary i otarł z potu łysinę. Z okna wionął wiosenny wiatr, przynoszący zapach bzów kwitnących w Ogrodzie Jezuickim. Teraz przypomniał sobie dobrze wierszową frazę, która mu nie dawała spokoju słowami o okrucieństwie kwietnia. Był to początek Ziemi jałowej Eliota.
– A tymczasem – uczony sięgnął po leżącą przed nim książkę – przynajmniej cztery wiersze Plautowe przez pana analizowane różnią się wyraźnie od tych, które są obecnie, by tak rzec, uznane za kanoniczne. Pan prelegent nawet nie zająknął się o tym. Jest to fundamentalny zarzut metodologiczny, który dyskwalifikuje ten wykład! To tak, jakby – i tu posłużę się przykładem z uwielbianych przez pana Popielskiego nauk ścisłych – na lekcji chemii wlewać wodę do probówki, nie sprawdziwszy pierwej, czy jest tam zasada, czy kwas! Jedyne, co teraz mogą państwo zrobić po tym niepełnym wykładzie – Kłapkowski spojrzał surowo na studentów – to podrzeć swoje kartki z notatkami i wyrzucić je do kosza! O, tak jak ja to czynię!
„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień” – przypominał sobie prelegent, widząc, jak profesor drze notatki i patrzy uważnie, kto ze studentów pójdzie w jego ślady
Poszli wszyscy. Powoli, niechętnie darli swoje kartki, podchodzili do kosza stojącego obok katedry i wrzucali doń eleganckie wzory Popielskiego, ustalenia jego bezsennych nocy, niepotrzebne nikomu podstawienia i formuły. Potem wychodzili z sali z opuszczonymi głowami. Profesor Kłapkowski opuścił salę wykładową, ukłoniwszy się uprzejmie prelegentowi.
Ten wytarł tablicę, a potem ze złością zdmuchnął kredowy pył z rękawa marynarki. Otrzepał ręce, złożył notatki, wsunął je do eleganckiej aktówki ze strusiej skóry i ruszył ku wyjściu. Nagle przystanął. Na pulpicie ostatniej ławki leżały kartki z notatkami. Nie były podarte, lecz równo ułożone. Otaczały je szczupłe, długie palce z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Zmrok który już zapadł w nie oświetlonej sali, i ciemne okulary pozwalały Popielskiemu na wydobycie z tej zaćmy tylko widoku szczupłych białych dłoni ozdobionych niewielkim pierścionkiem, pełnych czerwonych ust i bladej twarzy w obramowaniu czarnych włosów. Zdjął okulary i wstrzymał oddech.
– Panna Sperlinżanka? – zapytał jedyną osobę, która pozostała w sali i wbrew woli profesora nie podarła notatek.
Młoda kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.
– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedziała cicho. – Ja nie znam się na łacinie, ja przyszłam tu do pana…
Popielski spojrzał na jej kartki, zapisane pięknym okrągłym pismem. Poczuł dreszcz. Lecz nie była to zapowiedź epilepsji. Był to spazm ślepej nadziei, jaką w dojrzałym mężczyźnie budzi młoda kobieta. „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień – mówił Eliot w jego pamięci. – Wywodzi z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza pamięć i pożądanie, podnieca gnuśne korzenie”.
7
ZE WSZYSTKICH ZALET CIAŁA RENATY SPERLING U Popielskiego najwyższą fascynację wzbudzały zawsze usta – i wtedy, gdy dziewięć lat temu przygotowywał młodziutką gimnazjalistkę do matury z matematyki, i teraz – gdy siedziała w jego gabinecie i mocno skrępowana, zaciskała palce na pasku niedrogiej skórzanej torebki. Choć wtedy jej usta były blade, a dzisiaj pociągnięte czerwoną szminką, i przed laty, i teraz tak samo drżały, układając się w literę „o”, kiedy wypowiadały cicho podziękowania „za poświęcony jej cenny czas”. Nie zmieniły się też ogromne zielone oczy, pod którymi kładły się zawsze lekkie cienie, nadające im powab łagodnego przemęczenia. I jeszcze jedno się nie zmieniło – negatywny stosunek jego kuzynki do każdej młodej kobiety, która by go odwiedziła. Te reakcje Leokadii Popielski tłumaczył sobie topornie i naiwnie. „Dąsy Lodzi – myślał ten pożal się Boże znawca kobiecej duszy – są spowodowane poczuciem zagrożenia. Kiedy na mojej orbicie zaczyna krążyć inna kobieta, kochana kuzynka rozpaczliwie się boi, że utraci swoją uprzywilejowaną pozycję w domu. Ot, to i wszystko!” Dowiedziawszy się jeszcze w sali uniwersyteckiej, że Renata ma do niego bardzo pilną i ważną prośbę, namawiał ją, ze względu na bardzo prawdopodobne humory Leokadii, aby wyjawiła mu ją raczej w jakiejś okolicznej kawiarni. Zamysł ten odrzuciła, podobnie jak i propozycję wieczornego spaceru po Ogrodzie Jezuickim. Na żadne z tych rozwiązań nie chciała przystać, argumentując, że nie godzi się pannie pokazywać z mężczyzną o tak późnej porze, i uparła się, by o wszystkim mu powiedzieć na uniwersyteckim korytarzu. Zgodził się, choć niechętnie. Nie na wiele się jednak zdała jego zgoda, z gmachu uniwersyteckiego zdecydowanie i wręcz niegrzecznie wyprosił ich bowiem pedel, który drwił sobie z próśb, a potem pogróżek Popielskiego. Nolentes volentes [17] musieli przejść sto metrów i udać się do mieszkania prelegenta na początku ulicy Kraszewskiego, gdzie na Renatę Sperling czekały zimne jak stal spojrzenia kuzynki Leokadii.
Te nieprzyjemności spotkały ją jednak tylko na początku wizyty. Popielski zadbał bowiem o to, aby do minimum ograniczyć kontakt panny Sperling ze swoimi paniami, i po kilku sekundach poprosił ją do gabinetu, gdzie teraz siedziała nad filiżanką herbaty zmieszana i zaniepokojona.
Popielski lubił konsternację u młodych niewiast i pogłębiał ją zawsze upartym milczeniem. Jak stary kocur delektował się bezradnymi próbami przerwania krępującej ciszy, urozmaicanej teraz jedynie nawoływaniami ulicznego handlarza za oknem. Jak bezwzględny egzaminator, który nie naprowadza na odpowiedź, tak i on nie ułatwiał rozpoczęcia rozmowy i napawał się trzepotaniem rzęs, drżeniem szczupłych dłoni, rumieńcem wstydu. Był gotów i do flirtu, i do erotycznego ataku.
– Ja nie wiem, od czego zacząć. – Dziewczyna wbiła wzrok w wypastowane buciki.
– Najlepiej od rzeczy obojętnej. – Popielski wysunął z marynarki mankiety, tak aby jego rozmówczyni dobrze widziała złote spinki. – Dlaczego pani notowała na moim wykładzie zagadnienia, o których, jak pani expressis verbis [18] powiedziała, nie ma zielonego pojęcia?