– Nie wiem – odpowiedziała, nieśmiało unosząc wzrok. – Może taki mi pozostał nawyk z czasów, kiedy pan profesor był moim korepetytorem i notowałam każde jego słowo?
– Proszę mnie już nie nazywać „panem profesorem” – powiedział z uśmiechem. – Dzisiejszy wykład był moją ostatnią przygodą nauczycielską…
Oczy panny Sperling pociemniały ze złości.
– Ależ ten uczony, który pana zaatakował, był podły! – wykrzyknęła, powstawszy gwałtownie z krzesła. – Wcale nie miał racji. Ja się nie znam na tym, ale tak szeptali studenci, którzy koło mnie siedzieli… On pana świadomie zmieszał i upokorzył…
– Jest pani urocza w tym czystym, krystalicznym gniewie – ujął filiżankę tak by wyeksponować sygnet z motywem labiryntu wygrawerowanym na czarnym onyksowym oczku – ale dotąd się taki nie narodził, który by mnie upokorzył! A ponadto, droga panno Sperlinżanka, ta drobna nieprzyjemność, której dziś doznałem od profesora Kłapkowskiego, została już wytłumiona dzięki pani obecności i naszemu spotkaniu. Choćbym po wykładzie dostał nie milknące brawa, to i tak widok pani byłby najprzyjemniejszym punktem dnia…
Dziewczyna lekko się uśmiechnęła.
– Bardzo pana proszę, panie profesorze – spojrzała mu wprost w oczy – o nieużywanie panieńskiej formy mojego nazwiska. Nie lubię jej i źle się ją wymawia. Lepiej po prostu „Renato”…
– Trafna uwaga językowa – Popielski przybrał łagodny i protekcjonalny nieco ton. – Dwie głoski szumiące blisko siebie w „Szperlinżanka” to w rzeczy samej trochę za dużo. Ale zgodzę się na formę „Renato” tylko wtedy, gdy pani, zwracając się do mnie, pominie nie przysługujący mi tytuł profesora…
Zapadło pełne zakłopotania milczenie, którym Popielski znów się delektował.
– Przyszłam do pana – panna Sperling się zarumieniła – jako do jedynego człowieka, który może mi pomóc. Zapłacę za tę pomoc. Mam pieniądze odłożone na czarną godzinę… Chcę, aby pan poprowadził dla mnie pewne dochodzenie…
Popielski zapalił papierosa, wstał i podszedł do okna. Zamknął je głośno. „Oto następuje metamorfoza – pomyślał – panna Sperlinżanka z zagubionego dziewczątka staje się pewną siebie damą, która ma czelność wynajmować mnie jak pierwszego lepszego fiakra! Jak bagażowego na dworcu!” A on tak się przed nią puszył! Jest śmieszny! Ma łysinę, obwisłe podgardle, lat czterdzieści i cztery i wiele za sobą: straszną śmierć rodziców, liczne ataki padaczki, Wielką Wojnę i śmierć żony przy porodzie. Sumienie swe obciążył nadmiernie cysternami alkoholu, rozpustą i dwukrotnym tryprem. A teraz, u szczytu męskiej akme, stał się po prostu człowiekiem do wynajęcia! Jak woźnica lub tragarz! Jakże nisko upadł: doktór Edward Popielski wyrzucany zewsząd – z policji przez głupiego przełożonego i z uniwersyteckiego korytarza przez zwykłego pedla! Doktór Edward Popielski gotów tańczyć dla jakiejś ślicznotki za pierniczki jej kokieterii i kilka moniaków niewiadomego pochodzenia! Doctor philosophiae [19] – człowiek do usług!
– …jako prywatny detektyw – usłyszał jej głos przez filtr irytacji. – Chcę, aby pan poprowadził dla mnie śledztwo w sprawie zaginięcia mojej chlebodawczyni, pewnej starszej damy…
– Nie jestem prywatnym detektywem. – Popielski odwrócił się gwałtownie od okna. – Nie jestem nikim, za kogo mnie pani uważa. Nie jestem już nauczycielem, policjantem, a od dzisiaj nie jestem też reformatorem łacińskiej wersyfikacji. Nie jestem człowiekiem do wynajęcia. Jestem nikim. Mówi pani do powietrza. Stojącego, zastarzałego i dusznego powietrza. Żegnam panią!
Renata Sperling podeszła do Popielskiego i chwyciła go prosząco za dłoń.
– Nie wiem, czym uraziłam pana profesora – szepnęła – ale błagam, niech pan mnie wysłucha! Tylko pan może mi pomóc! Grozi mi wielkie nieszczęście! Pohańbienie!
Popielski wyrwał gwałtownie swoją rękę, wszedł z powrotem za biurko i wskazał jej krzesło. Czuł żar na twarzy i na łysinie.
Włączył mały wentylator. Po gładkiej skórze spłynął mu za kołnierz słony strumyk
– Proszę – powiedział sucho. – Niechże pani w końcu powie, co ją do mnie sprowadza. Tylko możliwie krótko, bo kolacja na mnie czeka.
Usiadła skromnie na samym brzegu krzesła.
– Mieszkam w majątku ziemskim w Stratynie w powiecie rohatyńskim – mówiła szybko. – Prowadzę całą buchalterię majątku hrabiostwa Bekierskich. Właścicielką majątku jest starsza pani, hrabina Hanna Bekierska, a plenipotentem jej syn, hrabia i inżynier Józef Bekierski. Dwa tygodnie temu starsza pani zniknęła, a pan hrabia oznajmił, że wyjechała za granicę, do wód. To nieprawda, pan hrabia kłamie! Wiem o tym z całą pewnością! Ze starszą panią jestem w bliskiej konfidencji i na pewno coś bym wiedziała o jej planach. A nic mi przecież nie mówiła… Poza tym pan hrabia reaguje gniewem, a właściwie to bardzo ordynarnymi wyzwiskami, na wszelkie zapytania o jego matkę… Posiekał dotkliwie szpicrutą starego służącego Stanisława, gdy ten wyraził wątpliwość co do wyjazdu starszej pani… Chciał go nawet zwolnić, ale wstawiła się za nim jego żona… To znaczy żona Stanisława, pani Salomea, bo pan hrabia jest kawalerem… Tak, pani Salomea… Była piastunką pana hrabiego i wyprosiła łaskę dla swojego męża…
– I pani chce, bym odnalazł rzekomo zaginioną hrabinę Hannę Bekierską, która wyjechała do jakiegoś zagranicznego kurortu, co pani z kolei uważa za kłamstwo. – Nabrał tchu, jak niedawno to uczynił profesor Kłapkowski przed ostatecznym atakiem na niego samego, na nieudanego prelegenta, kiepskiego wykładowcę, który ośmielił się wstąpić na zakazany teren nauki. – Panno Renato, przed sformułowaniem tego osobliwego zlecenia – tak! nader osobliwego, bo mam szukać matki wyraźnie wbrew woli jej syna – a zatem przed opisaniem mi swojej prośby robi pani prawdziwe theatrum, łapie mnie pani za rękę, nieomal płacze, mówi o pohańbieniu… Dlaczego chce pani tak szybkiego odnalezienia hrabiny i jest za nie gotowa płacić? O jakie pohańbienie tu w ogóle chodzi?
– O zwykłe, o poniżenie mnie tak, jak kobietę może poniżyć mężczyzna – odpowiedziała Renata z drżeniem w głosie. – Teraz bardzo ciężko o pracę dla niezamężnej buchalterki, której nie ma kto pomóc. Hrabia Bekierski o tym wie i wciąż ponawia wobec mnie nieprzystojne propozycje, grożąc, że mi wymówi posadę. Czyni tak od dawna, szpetnie mi ubliża od „Żydowic”, od „starych panien”, publicznie omawia wyimaginowane powody, dla których jeszcze nie wyszłam za mąż. Dotąd broniła mnie pani hrabina. Teraz, kiedy jej zabrakło, jestem bezbronna… To jest sprawa bardzo pilna, to sprawa mojej godności! Dlatego przychodzę do pana profesora… Przyjechałam wczoraj, wzięłam urlop, na który hrabia nie chciał się zgodzić… Krzyczał, że jadę do Lwowa, aby oddawać się… To człowiek chory, wymyśla takie rzeczy, że nie mogą mi przejść przez gardło… Nie mogłam pana profesora odnaleźć, już pan nie mieszka tam, gdzie mieliśmy korepetycje przed laty, a stróż stamtąd nic nie wie gdzie… Chciałam odjechać zrozpaczona, zniechęcona… A tu los przyszedł mi z pomocą! Przechodzę koło uniwersytetu i co widzę? Afisz o pańskim wykładzie! A teraz los ze mnie drwi, bo pan nie chce mi pomóc! Błagam pana, panie profesorze! Mam mało pieniędzy jak dla takiego eleganckiego dżentelmena, ale zbiorę więcej…
Kobieta się rozpłakała. Popielski patrzył na jej kruche drżące ramiona i walczył ze swoim żalem i ze współczuciem. Wentylator na biurku obracał się szybko. Edward czuł jego śmigło w swojej piersi.