– Edwardzie. – Kuzynka Leokadia stała w drzwiach gabinetu. – Pukałam, ale chyba nie słyszałeś – powiedziała po niemiecku, jak zawsze to czyniła, gdy chciała coś zataić przed Ritą. – No nic dziwnego. – Spojrzała na Renatę, a potem znów na swego kuzyna. – Czekamy na ciebie z kolacją. Długo jeszcze będzie u ciebie bawić ta twoja przyjaciółka?
Popielski wstał, obciągnął marynarkę, poprawił krawat i przez chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Nie będę już państwa niepokoić moją osobą – powiedziała Renata Sperling po niemiecku. – Właśnie wychodzę. Do widzenia! I smacznego!
Wyszła szybko. Jej pantofle zastukały w przedpokoju, a potem na schodach. Popielski wszedł do jadalni, minął zastawiony stół z talerzem leguminy i wybiegł na balkon.
Dziewięć lat temu też tak stał na balkonie w dawnym mieszkaniu przy ulicy Działyńskich i patrzył na swoją uczennicę. Wtedy miała lat osiemnaście, teraz dwadzieścia siedem, wtedy na balkonowej posadzce leżał bukiecik stokrotek, które skrycie mu podrzuciła Renia Sperling, maturzystka z niemieckojęzycznego gimnazjum Józefy Goldblatt-Kamerling.
Wrócił z balkonu i usiadł przy stole. Służąca Hanna podeszła do niego z wazą ryżu. Poprosił jedynie o niewielką kupkę leguminy i spojrzał z uśmiechem na swe panie. Podjął decyzję.
– Kochana Lodziu, kiedy będę miał jeden wolny dzień w korepetycjach?
– Dopiero za tydzień, w najbliższy piątek, 18 kwietnia. – Kuzynka miała w głowie jego terminarz. – Przypominam ci, że to będzie Wielki Piątek.
– Sprawdź zatem, proszę, połączenie kolejowe do Rohatyna, a potem każ Hannie kupić mi bilet na Wielki Piątek i powrotny na Wielką Sobotę.
– Nie sądzisz, że Triduum powinieneś spędzić z rodziną? – zapytała po niemiecku Leokadia. – Święta są chyba ważniejsze od wizyty, którą masz zamiar złożyć jakiejś kokietce!
Popielski nie słuchał słów kuzynki, lecz stukania kobiecych pantofli na chodniku.
8
AUDYTORIUM NA NIEDAWNYM WYKŁADZIE Popielskiego nie składało się wyłącznie z filologów. Oprócz pięknej buchalterki Renaty Sperling prelekcji Edwarda przysłuchiwał się jego przyjaciel aspirant Wilhelm Zaremba. Znalazł się on tam – podobnie jak owa młoda dama – zupełnym przypadkiem. Późnym popołudniem szedł korytarzem uniwersyteckim i nagle zobaczył ogłoszenie, które zwróciło jego uwagę znanym mu nazwiskiem. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że anonsowany wykład Popielskiego już się był rozpoczął przed kilku minutami, a do spotkania, które go sprowadziło w mury lwowskiej Alma Mater, pozostał mu jeszcze kwadrans. Dla zabicia czasu wszedł cicho do sali i przycupnął w ostatniej ławce, nie zwracając niczyjej uwagi. W ostatnich czasach widywał Popielskiego wcale często, lecz nigdy w roli wykładowcy
Prelegent dokonywał na tablicy jakichś – na pierwszy rzut oka – przekształceń wzorów. Po chwili się okazało, że to tylko symbolika jest pseudomatematyczna, istota zaś sprawy – humanistyczna i dotyczy wersów jakiegoś rzymskiego poety imieniem Plaut, o którym Zaremba nie miał zielonego pojęcia. W gimnazjum, owszem, rozbierano wprawdzie greckie i łacińskie heksametry, a nawet miary liryczne Horacego, ale te zadania na ogół wykonywał jego przyjaciel ze szkolnej ławy, który teraz stał na katedrze i donośnym głosem wywodził jakieś formuły i uproszczenia Po wejściu na salę wyłączył się zatem z powodu nieznajomości rzeczy i nie słuchał Popielskiego, co nie oznaczało, że o nim nie myślał. Mimo prawie dwóch lat, jakie upłynęły od dymisji, wciąż zastanawiał się, jak złagodzić najsurowszą dyscyplinarną karę, która została nałożona na przyjaciela. Dotkliwie odczuwał nie tylko zawodowy, lecz przede wszystkim koleżeński i towarzyski skutek zwolnienia kolegi z policji. Martwił się ponadto o Edzia i przewidywał złowrogie konsekwencje pozbawienia go obowiązków zawodowych – popadnięcie w pijaństwo lub w erotomanię, wieczne zgorzknienie i abnegację. Teraz jednak doszedł do wniosku, że jego przewidywania były niesłuszne: zamiast abnegata widział na katedrze mężczyznę przesadnie eleganckiego, zamiast zgorzkniałego cynika – kipiącego energią wykładowcę. Ucieszył się, że Edward jakoś się odnalazł po utracie pracy, i z westchnieniem ulgi opuścił salę wykładową.
Udał się do północnej części gmachu uniwersyteckiego, gdzie w gabinecie oczekiwał go lingwista światowego formatu profesor Jerzy Kuryłowicz.
Zaremba zapukał donośnie i usłyszał równie donośne „proszę”. Profesor wstał na powitanie, zapisał nazwisko gościa na jakimś świstku papieru, kiwnął głową i wskazał fotel dla interesantów obok stołu zawalonego kartonowymi teczkami wiązanymi na tasiemki. Owe teczki zajmowały zresztą prawie wszystkie półki – leżały na książkach i wetknięte były w każdą wolną dziurę. Pokryte były kurzem i oznaczone dziwnymi znakami, które Zarembie niczego nie przypominały. Ten brak skojarzeń najbardziej aspiranta denerwował, ponieważ uświadamiał mu boleśnie, że nie posiada najmniejszych kompetencyj, aby składać wizytę profesorowi Kuryłowiczowi i wysłuchiwać jego ekspertyz. Jedyny właściwy człowiek do wykonania tego zadania został zwolniony z policji, a teraz znajduje się w innym skrzydle tego gmachu i odkrywa swe nowe powołanie.
– Przetłumaczyłem ten zapis – odezwał się profesor Kuryłowicz po chwili milczenia. – Jest to tekst zapisany w hebrajszczyźnie biblijnej. Ponieważ, jak pan pewnie wie, panie aspirancie, tekst hebrajski biegnie od prawej do lewej, mój przekład zapisałem w pionie. Niech pan spojrzy tutaj. – Zerwał ceratową zasłonę wiszącą na tablicy. – Tu jest wszystko napisane!
Zaremba patrzył na dwa słupki wyrazów, mrugając oczami i kaszląc od kredowego pyłu. Sięgnął po notes, aby przepisać to, co widział. Klął w duchu i ślinił ołówek Nie znał hebrajskiego pisma i nie wiedział, od czego zacząć pisanie pierwszej litery – od dziwnego daszka czy od wygiętej nóżki? Ktoś inny znał, ale ten ktoś niedaleko stąd równym i donośnym głosem charakteryzował jamby i anapesty.
Profesor Kuryłowicz patrzył w okno z taką koncentracją, jakby chciał na zawsze utrwalić w swoim mózgu widok przepięknej kamienicy Rohatyna. To nie było zachowanie niecodzienne. Zawsze patrzył w okno przed dłuższym wywodem, jakby znany widok pomagał mu układać kunsztowne frazy
– Niech pan się nie fatyguje – powiedział językoznawca na widok nieudolnego szkicu w notesie Zaremby – Wszystko to ręcznie przepisał mój asystent doktór Słuszkiewicz. Trochę się namęczył i nie ujął punktacji samogłoskowej i diakrytów spółgłoskowych, bo jest przede wszystkim sanskrytologiem, nie he – braistą. Mam nadzieję, że władze docenią jego trud! A oto ta pisemna ekspertyza! Niech pan się nią teraz nie zajmuje, na Boga! Na niej jest to samo co tam – prawie krzyknął, wskazując na tablicę. – Proszę tam patrzeć, bo nie będę dwa razy objaśniać.
Zaremba odetchnął z ulgą. Ogromnie ucieszyła go myśl, że nie musi niczego przepisywać. W swej radości nie uznał za impertynencję nawet gniewnego tonu naukowca. Zbyt obszerna marynarka, przykrótkie spodnie innego koloru, łysa, mała głowa, binokle na wąsko osadzonych oczach i długi nos Pinokia – wszystko to budziło w Zarembie życzliwe rozbawienie. Spojrzał na tablicę. Widniało na niej:
– Jest to język hebrajski – profesor jak bocian unosił wysoko stopy, krążąc wokół tablicy w ciasnym pokoiku – z grupy języków semickich. W tymże języku przed wiekami napisano Stary Testament. Nie podaję dokładniejszej daty, bo różne księgi Biblii powstawały w różnym czasie, na przykład tak zwane księgi historyczne… No dobrze. – Bystro spojrzał na Zarembę. – Nie dajmy się ponieść dydaktycznej pasji i mówmy na temat! Otóż język hebrajski jako język żywy był do niedawna używany wyłącznie w liturgii judaistycznej i pobrzmiewał w synagogach, natomiast od jakichś trzydziestu lat obserwujemy jego odrodzenie w ruchu syjonistycznym. Ma on być językiem przyszłego państwa żydowskiego! Ale znów zamęczam pana opowieściami, które nie mają nic wspólnego z ekspertyzą… Otóż tekst pański jest zapisany w stylu biblijnym, ale nie ma go w tej postaci w Starym Testamencie. Pojedyncze frazy, wyraz – tak, ale całości, w takiej jak wyżej postaci, nie ma. Sprawdziłem to dzięki konkordancji. Czy pan wie, co to mianowicie jest?