Выбрать главу

– Tak – powiedział sam do siebie. – Wszystko wydałeś na herbatę i makagigi w knajpie w Chodorowie, no to teraz per pedes! Za pięć groszy nikt ci tutaj nie wynajmie roweru, stary ośle!

Nie próbował nawet sprawdzać, czy jego przewidywania co do wynajmu bicykla są słuszne, i szedł przez wieś noga za nogą, zmierzając w tę stronę, gdzie już zniknęli w chmurze pyłu kamerdyner Stanisław Wiącek i Renata.

Z nieba lał się prawie letni żar. Pył pokrywał buty Popielskiego, jego płuca wciągały kurz, a koszula i wewnętrzna taśma kapelusza zaciemniły się od potu. Pod ciemnymi okularami gromadziły się kropelki wody Poluzował krawat, zarzucił na ramię marynarkę i szedł dalej, ignorując rzucane zza płotów domostw ciekawskie spojrzenia kobiet i tępy wzrok dzieci stojących przed obejściami w długich koszulinach. Odpowiadał po ukraińsku „wzajemno!” na pozdrowienia „Wesełoj Paschy!” [23] i „do Stratyna” na pytanie „Kudy idete, pane?” [24] rzucane przez mężczyzn, którzy szli w przeciwną stronę wystrojeni w haftowane koszule. Odganiał się od wyjątkowo dokuczliwych much i przyglądał przeważnie dużym i kudłatym psom, które szczekały donośnie i miotały się pod budami na długich postronkach.

Kiedy już znalazł się za ostatnimi chatami Pukowa, usłyszał przeraźliwe skrzypienie furmanki. Osłonił oczy przed słońcem i stał, ufając, że woźnica jedzie gdzieś dalej, a nie tylko na okoliczne pola.

Nie pomylił się. Furę zajmowała liczna rodzina. Furman, przedstawiwszy się „Sonik Wincenty”, chętnie przygarnął wędrowca i zaczął go wypytywać o to samo, co chcieli wiedzieć chłopi z Pukowa. Prywatny detektyw postanowił wykorzystać okazję, opowiedział im o poszukiwaniu hrabiny i wypytał, czy coś wiedzą o jej zaginięciu. Kręcili przecząco głowami.

Dojechali do wsi Dobryniów, leżącej między Pukowem a Stratynem, gdzie Sonikowie mieli spędzić święta u krewnych. Popielski zamierzał się z nimi pożegnać, ale nie było to takie proste. Dobryniowscy, krewni furmana, chcieli ugościć pana ze Lwowa, aby się wywiedzieć, co go sprowadza na taki kraj świata. Zadowolili się połowicznym rozwiązaniem: Popielski wyjawił cel przybycia, lecz nie uzyskawszy od nich żadnej wskazówki co do zaginięcia hrabiny, podziękował grzecznie za gościnę i udał się w dalszą podróż na piechotę.

Po drodze dogonili go w furmance Wincenty Sonik i kilku jego krewnych. Uznali, że nie godzi mu się iść, i odwieźli do samego Stratyna. Tam Sonik pożegnał swego pasażera serdecznie, obdarowawszy go ciastem wielkanocnym, zwanym marcinkiem. Detektyw chciał mu się zrewanżować dwoma ostatnimi papierosami. Sonik odmówił.

– Te miejski cygarety pu gardłu mni drapaju. – Chłop uśmiechnął się, trzasnął batem i pomachał Popielskiemu ręką.

Ten rozejrzał się wokół. Szukał wzrokiem jakiejś publicznej studni, gdzie mógłby zaspokoić pragnienie i doprowadzić zakurzoną garderobę do względnego porządku. Studni nie dostrzegł, lecz zauważył za to ciemny potok o łagodnych brzegach obrośniętych trawą i drzewami, który wyraźnie dzielił osadę na dwie części. Nad tym potokiem w kilku miejscach stały małe grupki ludzi. „Odpocznę tam – pomyślał – i zapytam, jak dojść do majątku hrabiego”.

Podszedł do nich, pozdrowił ich wielkanocnie, dowiedział się, jak dojść do pałacu, a potem opadł w świeżą i miękką trawę, zdjąwszy pierwej spodnie i marynarkę, by nie pobrudzić ich od murawy. Do piątej pozostawały dwie godziny.

Siedząc w samym kalesonach i koszuli, jadł smakowite ciasto i zastanawiał się nad sposobem rozmowy z porywczym hrabią. Rozważając wszelki możliwy rozwój wypadków, nie po raz pierwszy dzisiaj doszedł do wniosku, że zbyt pochopnie podjął się tej misji.

Aby doprowadzić ją do pożądanego końca, powinien przyjechać ze stosowną sumą pieniędzy, zamieszkać choć przez kilka dni gdzieś w okolicy, skrycie przesłuchać różnych ludzi, którzy mogli mieć kontakt z zaginioną hrabiną, tego i owego postraszyć, tego i owego przekupić. Zamiast tego on udaje urzędnika kancelarii adwokackiej, bez grosza przy duszy idzie wprost do jaskini lwa, do jakiegoś degenerata i sadysty, gdzie może skończyć w gnojówce, wychłostany uprzednio przez psiarczyków. A to wszystko tylko dlatego, że chce pokazać pięknej pannie, jakim jest Herkulesem, który może skutecznie walczyć contra pluresl

Snuł te niewesołe myśli z zamkniętymi oczami i słuchał nawoływań chłopów, którzy rzucali na wodę potoku skorupy jaj – wedle ludowych wierzeń czterdziestego dnia po Wielkanocy mają one dopłynąć do kraju raehmańskiego, gdzie w dniu zwanym „Rachmańskyj Wełykdeń” na powrót staną się jajkami i nakarmią mieszkańców tej mitycznej krainy. Język ukraiński wbrew wiedzy językoznawczej, którą posiadł, nagle skojarzył mu się z rosyjskim. I w tej właśnie chwili zasnął i przeniósł się znad potoku Studenego pod Stratynem na brzeg Prypeci w Mozyrzu. Zamiast twardych męskich sylab ukraińskich usłyszał miękkie i rozlazłe sylaby.języka bez kości”, jak nazywał ruszczyznę Tomasz Mann. I zobaczył siebie sprzed jedenastu lat, w czasie wojny. Przebrany w sutannę i czapkę proboszcza, stoi wśród pijanych bolszewików. On – porucznik g. Dywizji Piechoty – całuje ich po rękach, a oni ściągają buty i każą się całować po nogach. Wzdraga się przed tym poniżeniem. Wtedy jeden z Sowietów tłucze pieczątką po łysej głowie Popielskiego. Na zaczerwienionej skórze odbija się raz po raz napis „Parafia rzymskokatolicka w Mozyrzu”. Na ziemi leży zarżnięty ksiądz, którego strój na rozkaz dowódcy bolszewików ma teraz na sobie Popielski. Pijany watażka, starszyna nazwiskiem Szczukow, trzyma za włosy małą, głuchoniemą dziewczynkę służącą u księdza. Podkasuje jej nocną koszulę i łapie się za krocze. „Dawaj Paljak! – wrzeszczy. – Ty tiepier’ rimskij swiaszczennik! Cełuj po rukach i nogach ruskich tawariszczej, a niet, to ja budu jebał etu krasawicu” [25].

Popielski obudził się i otworzył oczy. Ktoś nad nim stał. Odleciały wspomnienia z Mozyrza, ale język rosyjski pozostał. Usłyszał wyraźnie „Eta nasz matadiec!” [26]. I wtedy na jego głowę spadł pierwszy cios. Popielski zasłonił łysinę i instynktownie przeturlał się po murawie. Nie na wiele się to zdało. Zatrzymał się bowiem na jakimś drzewie. Wcisnął palce w miękką ziemię, aby się podnieść. Nie zdążył. Drzewo okazało się nogą w wysokim wojskowym bucie. Jego czub trafił go w czoło. Stracił równowagę i opadł ciężko na pośladki. Już teraz mógłby dobrze widzieć napastników, gdyby nie krew, która lała mu się na oczy. Widział tylko właściciela wojskowego buta. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, ubrany w bryczesy i w sportowy garnitur przepasany paskiem. Gęste, sztywne czarne włosy zwisały mu nad czołem, spod którego patrzyły oczy tak małe, że wydawały się niemal wciśnięte w głowę. Człowiek ten uniósł dłoń i powstrzymał pozostałych napastników, których Popielski nie widział, lecz dobrze wyczuwał za swoimi plecami.

– Tu wszystko jest moje – napastnik zatoczył ręką koło i obrócił się wokół własnej osi – i każdy tutejszy człowiek jest moim niewolnikiem. Własnością Józefa hrabiego Bekierskiego herbu Jastrzębiec. I każdy mi donosi. O tym, co się dzieje, kto tu nowy przybywa i po co. To jest mój kraj. A ty do niego wtargnąłeś bez zaproszenia. Leżysz tu nad wodą jak letnik w samych ineksprymablach i gorszysz pobożnych chłopów.

– Nikogo nie gorszę. – Popielski kącikami oczu dostrzegł trzech napastników stojących za nim. – Wczoraj odebrałem bieliznę od praczki.

вернуться

[23] Wesołej Paschy.

вернуться

[24] Dokąd pan idzie?

вернуться

[25] No, Polaku! Jesteś teraz rzymskim księdzem! Całuj po rękach i nogach rosyjskich towarzyszy, a jeśli nie, to ja będę jebał tę ślicznotkę.

вернуться

[26] To nasz zuch!