Выбрать главу

Wypił pół stopki wódki i dźgał łyżką maź kapusty w poszukiwaniu skwarków i podsmażanych plasterków kiełbasy. Przy stoliku obok rozsiadły się dwie kobiety – wymalowane i hałaśliwe. Przyglądał się im dokładnie, taksował ich ciała, a one nie odwracały wzroku. Przypomniał sobie pierwsze zbliżenie z aktorką Stefanią Gorgowicz, swoją późniejszą żoną. Stało się to za kurtyną wiedeńskiego teatru, a on w jednym błysku zrozumiał, dlaczego Francuzi nazywają szczyt rozkoszy „małą śmiercią”. Potem nastąpiły noce ich małżeństwa, a on każdej z nich rodził się i umierał. Pamiętał również lata płatnej rozpusty po śmierci żony – nocne podróżowanie salonką do Krakowa w towarzystwie jednej lub dwóch pierwszorzędnych kurtyzan. Czuł dotyk ich jedwabnej bielizny i zapach drogich perfum; widział we wspomnieniach ich śliskie języki i wygięte ciała, zamglone od kokainy oczy, gdy po nim skakały, i zdławione okrzyki, gdy je mocno dociskał. „To się skończyło – myślał – teraz pozostają mi takie jak te dwie przy stoliku obok, teraz mój wybór to nie»wiotka blondynka czy krągła brunetka?«. Teraz alternatywa moja brzmi: albo locha, albo kij od szczotki”.

Wybrał to drugie. Dosiadł się do kobiet i chudszej z nich szepnął do ucha wysokość jej honorarium, a kiedy ta znacząco mrugnęła pokrytymi tuszem rzęsami, wstał i ruszył w stronę baru. Pstryknął palcami na kelnera suchotnika i wykonał charakterystyczny gest przedramieniem. Chłopak był tu wprawdzie nowy, ale jego kiwnięcie głową zdradzało, że już poznał znaczenie tego gestu i dobrze wie, czemu służy pokoik nad barem. Popielski po drodze odebrał od niego klucze, wszedł na kręcone schody za barem i otworzył drzwi do pomieszczenia rozpusty.

Było ciasne i zaopatrzone w okno z matowej szyby wychodzące na salę. Pierwotnie był tu kantor właściciela, teraz zamiast biurka i półki na dokumenty stały żelazne łóżko, parawan i duże tremo. Popielski usiadł, poluzował krawat i zapalił papierosa – ostatniego z wyliczonych na dzisiaj. Kobieta weszła, uśmiechnęła się i powiedziała coś, czego jej klient w zamyśleniu wcale nie dosłyszał. Nie poprosił jednak o powtórzenie, odwzajemnił jedynie jej uśmiech, milczał i wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Widział mocno zbudowanego, całkiem łysego mężczyznę po czterdziestce. Patrzył na niegdyś czarną, dziś szpakowatą bródkę, na znoszony melonik i sygnet ze znakiem labiryntu.

Kobieta weszła za parawan, powiesiła na nim sukienkę, apaszkę i toczek, po czym nalała wody do miednicy, zdjęła majtki, zakasała halkę i ukucnęła. Między podłogą a dolną krawędzią parawanu widział jej nogi w pocerowanych pończochach i słyszał wodę brzęczącą po miednicy.

Nie czuł nawet śladu pożądania. Od czasu ostatniej przygody z prostytutką, sprzed miesiąca, nie miał kobiety, a mimo to Priap nie dał teraz najmniejszego znaku życia. „Brakuje mi jeszcze dziesięciu lat do platońskiej granicy starości – myślał – a jestem prawie zobojętniały na uroki niewieście. Obwisły, obojętny, całkiem do niczego”.

Kobieta wyszła zza parawanu i podeszła do niego.

– Nie rozebrał si pan jeszczy? – Uśmiechnęła się szeroko. – No na co pan czekasz? Mam zrobić „cium”, mój cukiereczku? – Uklękła przed klientem, podciągając wysoko halkę. Rozchyliła szeroko jego nogi. – Mam panu rozpiąć? – zapytała.

Spojrzał na nią uważnie. W blasku lampy naftowej dostrzegł jej włosy łonowe. Wydały mu się mokre i jakby czymś sklejone. Poczuł mdłości.

Wstał i rzucił dziewczynie dwadzieścia groszy.

– Idę już. To za fatygę!

– O to haman jeden! – wrzeszczała prostytutka, kiedy opuszczał pokój. – O to burmyło jakiś zatylipany! Najpirw chce, a po – tym ni moży!

Kręcone schody prowadziły do głównej sali. Musiał zatem przejść przez całą knajpę, musiał patrzeć na gęby rozwarte w szyderczym śmiechu, widzieć kaprawe oczy, ironiczne spojrzenia, pełne politowania i radości z jego klęski. Musiał słuchać hymnu tej podłej speluny, śpiewanego zdartym głosem przez niewidomego akordeonistę:

U Bombacha fajna wiara, Wcina precli, ćmi cygara. A kto z nami trzyma sztamy, Temu lepij jak u mamy.

Popielski wiedział, że dziwka opowie zaraz wszystkim o jego męskiej niemocy. Żadna już z nim nie pójdzie, żaden kelner nie nazwie go „galantym”. W knajpie Bombacha był od dzisiaj persona non grata [6]. Jeszcze kilka takich wieczorów, a nie będzie mile widziany w żadnej lwowskiej spelunie.

Szedł noga za nogą ulicą Bernsteina, aż doszedł do Gródeckiej. W tym samym tempie przeszedł Brąjerowską i usiadł na ławce w Ogrodzie Jezuickim. Patrzył tępo w okna swojego mieszkania i daremnie przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Najważniejsze, że noga już nie drży. Chociaż tyle.

3

ASPIRANT WILHELM ZAREMBA WACHLOWAŁ SIĘ MELONIKIEM, a przy nosie trzymał wielką kraciastą chustkę. Nasiąkła ona całkiem zapachami jego kieszeni i wydzielała woń tytoniu i pastylek miętowych Aloe. Lubił tę mieszaninę zapachów i często ją wdychał, aby przypomnieć sobie szczęśliwe chwile dzieciństwa, kiedy wracał spocony z podwórka do domu, a ojciec, dostojny listonosz ze Stanisławowa, ocierał mu pot z czoła chustką, która pachniała miętą i tytoniem.

Teraz trzymał chustkę przy nosie nie po to, by wrócić wspomnieniami do krainy dzieciństwa, lecz by nie dopuścić do nozdrzy odoru, jaki wisiał w pokrytym łajnem i piórami gołębniku.

Źródłem smrodu nie były jednak ptasie odchody, lecz potężne, opuchłe ciało starej kobiety. Zawalało pół pomieszczenia i Zaremba, podobnie jak posterunkowy Socha z komisariatu IV, musiał – aby w nie nie wdepnąć – poruszać się jak baletmistrz pomiędzy rozrzuconymi kończynami martwej kobiety a półkami zajmowanymi przez gołębie.

Zażywnemu Wilhelmowi Zarembie daleko było jednak do tancerza. Chcąc przedostać się na strych przez niskie drzwiczki, stracił równowagę i nastąpił na rękę trupa. Wzdrygnął się na widok napuchniętego przedramienia. Mdłości wywołała w nim zmasakrowana twarz zamordowanej: placek prawie gołej skóry na głowie, otwarte oczy zalane smugami ptasich odchodów.

Poskromił mdłości, przełknął ślinę, przycisnął chustkę do ust i nosa i naparł ramieniem na drzwiczki oddzielające gołębnik od strychu. Po sekundzie z ulgą wciągał w nozdrza zapach prania i krochmalu. Wśród suszących się prześcieradeł stali posterunkowy Socha i niski mężczyzna trzęsący się w kacowych drgawkach. Na widok Zaremby mundurowy zasalutował i zaczął odczytywać głośno swoje notatki. – „W dniu dzisiejszym ten tu obywatel – Socha wskazał na gołębiarza i z trudem odczytał nazwisko – Soliwoda Tadeusz, lat pięćdziesiąt trzy, wyznanie rzymskokatolickie, pomocnik kamieniarza i hodowca gołębi, zamieszkały Lwów, Skrzyńskiego 6, suterena, znalazł na strychu tejże kamienicy przy tejże Skrzyńskiego 6 zwłoki kobiety… Ostatni raz był tu tydzień temu”. Tyle zdążyłem zapisać, panie aspirancie.

Socha zamilkł, nieco zakłopotany kiepskim tempem swojego przesłuchania. Soliwoda bladością mógłby konkurować ze znalezionym przez siebie trupem.

вернуться

[6] Osobą niemile widzianą.