– A tędy? – Zaremba wymierzył palcem w stronę niskich drzwi prowadzących ze strychu do gołębnika. – Przelazł do sąsiedniego pomieszczenia, tak? Te drzwiczki są zamykane?
– Które?
– No, te małe! – ponownie wskazał na wejście do gołębnika.
– Nie – odparł posterunkowy. – Zawsze są otwarte, jak mówił ten Paliwoda…
– Soliwoda – poprawił go aspirant.
– Tak, zawsze są otwarte.
– A drugie drzwi z gołębnika, prowadzące na klatkę schodową?
– Są zamykane na zasuwę od środka. Może był wcześniej w gołębniku. I czekał na starą…
– Nikt by w gołębniku nie wytrzymał od smrodu. – Zaremba nabrał tchu. – Morderca mógł czekać i siedzieć tylko na strychu…
– Na przykład za tym – Socha wskazał wannę wypełnioną do połowy deszczówką.
– Tak, macie rację. A zatem albo był ze staruchą umówiony, albo ona tu w jakimś celu regularnie przychodziła i się na nią zaczaił. W takim razie ktoś z mieszkańców musiałby ją zidentyfikować.
– Melduję, że nikt nie zidentyfikował zmarłej! – wrzasnął posterunkowy Janiszewski, który od dłuższej chwili stał w drzwiach na strych i przysłuchiwał się rozmowie.
– Ja ją zidentyfikowałem – powiedział znany Zarembie głos. – Doktór Iwan Pidhimy wszedł, najwyraźniej nie zauważony, do gołębnika i teraz, przedostając się na strych, wychylił głowę spod niskiej futryny. – Zidentyfikowałem ją. Może nie jestem geniuszem psychologii, jak to pan raczył zauważyć w swoim monologu przed chwilą, aspirancie Zaremba, może i jestem konowałem, ale… – medyk wynurzył się całkiem z małego otworu i stanął wyprostowany przed policjantem – ale syhlityków w tym mieście to ja znałem kiedyś wszystkich.
4
NAD OGRODEM JEZUICKIM ZAPADAŁ WIECZORNY PÓŁMROK, który zamazywał kontury przedmiotów. Z okrytymi białym kwieciem krzewami całkiem by się zlały białe studenckie czapki, gdyby nie dym papierosów, który je otaczał. Cylindry dwóch starych Izraelitów grających w szachy na ławce przy rzeźbie alegorii żywotnych sił natury całkiem by znikły na czarnym tle potężnego dębu, gdyby nie gazowy płomień latarni, który nagle zasyczał i zajaśniał, zapalony przez sędziwego latarnika. Dwie młode dziewczyny, najwyraźniej czekające na swych kawalerów przy wejściu od ulicy Kraszewskiego, niewątpliwie przyciągnęłyby wzrok stojącego na balkonie Popielskiego, gdyby tenże był w swojej zwykłej jurnej formie i w swoim normalnym usposobieniu Tymczasem jego jurność zanikała w szybkim tempie, co zostało wczoraj boleśnie wyśmiane przez knajpianą dziwkę, a nastrój miał więcej niż podły, nie tylko zresztą z tego powodu. Palił papierosa skręconego z kiepskiego tytoniu i wpatrywał się w szczupłą postać znikającą na wysokości kawiarni zbudowanej w stylu zakopiańskim. Był to gimnazjalista Heniek Andru – syn, którego ojciec, majster tokarski, ostatkami ciężko zdobywanych pieniędzy podtrzymywał swoje nadzieje na utrzymanie potomka w IV Gimnazjum Klasycznym imienia Długosza. Heniek już po raz drugi repetował z łaciny i Popielskiemu przypadło w udziale trudne i, jak się po kilku lekcjach okazało, niewykonalne zadanie powtórzenia z chłopcem gramatyki łacińskiej na tyle, by był w stanie przetłumaczyć wyjątki z Cezara, Neposa i Fedrusa i otrzymać promocję do klasy piątej. Po każdych korepetycjach z Heńkiem jama ustna korepetytora zamieniała się w Saharę, a jego mózg w skostniałą Antarktydę. Niewielka suma lądowała w portfelu Leokadii, a Edward sięgał po pióro i papier, by napisać w końcu list do ojca chłopca, w którym miał wymówić to zlecenie, a same lekcje określić jako „podtrzymywanie agonii”. Jak dotąd wciąż tego nie uczynił. Przeliczał po raz nie wiadomo który, ile zarobi na ośmiu godzinach korepetycyj miesięcznie, i zamiast po papier listowy sięgał po papierosa, a potem wychodził na balkon, jednym uchem słuchając dziecięcego głosiku Rity, która bawiła się z Hanną w jej służbówce, drugim zaś – monotonnych litanij odmiany francuskich czasowników nieregularnych, jakie dochodziły z pokoju jego kuzynki.
Po zgaszeniu niedopałka zaczerpnął głęboko tchu. Teraz kolejny uczeń, syn dyrektora finansowego Zarządu Miejskiego, niejaki Bolek Szandrowski. Tego piętnastolatka już tak udręczył trygonometrią, że ów potrafił rozwiązywać nawet równania z tej dziedziny. Nauczyciel cieszył się z tego powodu niewymownie, bo dzisiaj mógł z czystym sumieniem przejść do ulubionych przez siebie zagadnień – do trójmianu kwadratowego z jego pięknymi parabolami i z precyzyjnymi wzorami Viéte’a. A potem, po tych wszystkich korepetycjach, zje z córką i kuzynką placki ziemniaczane, krótko podrzemie, a około dziesiątej usiądzie w ciszy gabinetu w łagodnym świetle lampy z zieloną umbrą, otworzy komedie Plauta i przygotuje się do wykładu, który miesiąc temu zleciło mu studenckie Koło Filologiczne, oferując wcale niemałe honorarium.
Ujrzawszy Bolka Szandrowskiego zbiegającego stromą ulicą wzdłuż parku, Popielski wszedł do mieszkania i zamknął drzwi balkonowe. Napawając się radosnym śmiechem córki dobiegającym ze służbówki, poprawił bonżurkę, sprawdził poziom atramentu w wiecznym watermanie i zasiadł w gabinecie. Po chwili rozległ się dzwonek u drzwi i Hanna wprowadziła ucznia. Za jej plecami kryła się rozbawiona Rita, która koniecznie chciała rozśmieszyć ojca: stroiła dzikie miny, robiła zeza i oparłszy kciuki na skroniach, machała szybko dłońmi. Potem znacząco zacisnęła dwa palce na nosie.
Popielski, zdziwiwszy się tym ostatnim gestem, uśmiechnął się do dziecka, zamknął drzwi, skinął głową Szandrowskiemu i zażądał od niego zeszytu z zadaniami domowymi. Myślami był daleko – przy kolacji z rodziną i przy rozbieraniu metrycznym Plautowych wierszy, której to trudnej sztuki miał nauczyć przyszłych filologów na zebraniu koła studenckiego. Nic dziwnego, że nie dosłyszał słów ucznia.
– Proszę powtórzyć – Popielski otrząsnął się z zamyślenia.
Szandrowski podszedł bliżej i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Cuchnący oddech wystrzelił z jego ust jak trująca chmura. „Woń gotujących się hormonów z dodatkiem spróchniałych zębów – pomyślał pobladły ze wstrętu Popielski – wyżartych dziur po dropsach i landrynkach w połączeniu z odorem ropy zamkniętej w kanałach zębowych”.
– Nie mam, panie profesorze. – Bolek przestąpił z nogi na nogę. – Nie odrobiłem.
– Dlaczego? – Korepetytor cofnął się z fotelem aż pod okno.
– Nie wiedziałem jak – odparł uczeń. – Zresztą nie miałem czasu. Wracam prosto z zajęć sportowych. Gramy mecz z trójką.
Smród dopadł nozdrzy Popielskiego mimo sporej odległości, o której sądził, że będzie skuteczną blokadą dla odoru. Nauczyciel wyobraził sobie, jak w czasie tej lekcji pochyla się nad Bolkiem i sprawdza podstawiane przez niego wzory. Do śmierdzącego oddechu dołączy się wówczas woń brudnego sportsmena – niemyte stopy, zapleśniałe pachy, sklejone włosy Wyobraźnia Popielskiego wyzwoliła silny skurcz żołądka, do ust napłynęła mu ślina.
Szybko wstał, otworzył okno i wyjrzał na podwórze. Odór smoły, kurzu i pomyj był cudownym zapachem z porównaniu z miazmatami, jakie wydzielał uczeń. Popielski nabrał powietrza i odwrócił się do chłopaka.
– Proszę stąd wyjść i nie przychodzić tu więcej w takim stanie! – powiedział powoli, aby jak najdłużej być na wydechu.
– A niby w jakim to stanie? – zapytał hardo Szandrowski.
– Po zajęciach sportowych.
– A to dlaczego? – chłopak podniósł głos.