– Cierpliwości, przodowniku. – Kocowski sprawiał wrażenie, jakby chciał uderzyć podwładnego po łapach. – Zaraz poznamy jej zawartość.
– Otóż odpowiadam na pytanie aspiranta Grabskiego – ciągnął Pidhirny. – Powiedziałem, że działalność astrologiczna zabitej była czymś najciekawszym, ponieważ kojarzymy takich ludzi, no… z jakąś elegancją, wytwornością. Przyjmują interesantów w dobrych dzielnicach, w gabinetach mają kunsztowne ozdoby, katalogi jak w bibliotece…
– Różnie z tym bywa. – Zaremba roześmiał się. – Pamiętacie panowie sprawę rzekomego profesora Mariniego? Okazał się Anglikiem z Kołomyi [13], zwykłym hebesem [14], który wróżył w szopie. Zobaczmy, może w tej kopercie są akta jakichś wróżbitów… A może samej zamordowanej…
– Do rzeczy! – ofuknął go Kocowski. – Proszę wysłuchać relacji doktora. Przypominam panom, gdyby któryś z was jeszcze nie wiedział, że nasze zebranie to odprawa śledcza, a nie pogawędka ani wspomnienia z dawnych chwalebnych lat! I proszę nie ekscytować się zawartością mojej koperty jak sztubaki w tingel-tanglu!
– Luba Bajdyk – doktór zaakcentował to nazwisko na ostatnią sylabę – nie była elegancka ani wytworna. Była brudna, zaniedbana i chora. Poza astmą i cukrzycą cierpiała na dwa groźniejsze schorzenia, co wykazała moja autopsja. Pierwsze to marskość wątroby. Ten organ był powiększony, twardy i usiany guzkami – typowa cirrhosis hepatis właściwa alkoholikom. Pozostało jej nie więcej niż dwa, trzy lata życia, gdyby nie różne zmiany narządowe posyfilityczne… Tak, drodzy panowie – medyk napawał się zdziwionymi spojrzeniami policjantów – ta wróżka miała ostatnie stadium luesu. W czasie pierwszej i jedynej wizyty u mnie, dobrych kilka lat temu, przepisałem jej salwarsan. Więcej już do mnie nie przyszła. Może jej się wydawało, że zwalczyła syfilis? A tymczasem on zżerał ją od środka… Otóż to tyle, drodzy panowie, o jej identyfikacji i schorzeniach. A teraz co do okoliczności śmierci… Została zaatakowana od tyłu. Świadczą o tym rozleglejsze obrażenia na przodzie szyi. Właśnie tam stwierdziłem głęboką bruzdę, uczynioną czymś długim, wąskim i szorstkim, może sznurem? Jednak śmierć nie nastąpiła w wyniku zadzierzgnięcia, o nie! Pętla nieubłaganie ją dławiła i wtedy prawdopodobnie utraciła na chwilę przytomność, co zapewne wykorzystał sprawca do tego. – Otworzył swoją elegancką aktówkę z tłoczonej skóry i wyjął z niej szczypcami pięciocalowy gwóźdź. – Otworzył jej usta i poprowadził ten oto gwóźdź po podniebieniu, aby go przymierzyć w odpowiednie miejsce, a następnie go mocno wbił. Ostrze weszło w mlecz, czyli w stos pacierzowy, od razu. Śmierć była natychmiastowa. To wszystko, co mam panom do powiedzenia.
– A co można wywnioskować o mordercy na podstawie analizy śladów na miejscu zbrodni? – Kocowski podszedł do okna, otworzył je i do zadymionego wnętrza wpłynęło świeże powietrze wraz z okrzykami dzieci tłoczących się pod źródełkiem bijącym z kranu przy murze kościoła.
– Może był dekarzem – wtrącił się Zaremba. – To typowy gwóźdź do dekarskich…
– Raczej lekarzem – zauważył Kacnelson. – Zwykły bandzior wbiłby jej gwóźdź po prostu w głowę. A ten musiał wiedzieć, gdzie jest mlecz. Który z panów to wie?
– Słuszny wniosek. – Pidhirny spojrzał na Kacnelsona z uznaniem. – Morderca może nie był medykiem, ale na pewno miał jakieś pojęcie o anatomii człowieka. Gwóźdź wbity w czoło uśmierci może w połowie wypadków, natomiast gwóźdź wbity w mlecz – zawsze i natychmiast. A gwoździe dekarskie – teraz spojrzał na Zarembę z pewnym politowaniem – są do kupienia w każdym sklepie żelaznym i kupujący nie musi się legitymować przynależnością do cechu dekarzy.
Medyk umilkł i zamyślił się głęboko.
– Ale jeszcze jedno, doktorze! Najważniejsze! – ponaglił Kocowski.
– Najważniejsze i przerażające – dopowiedział Pidhirny. – Zmarła miała nad czołem wycięte włosy Ten placek gołej skóry tworzy jakby nieregularny równoległobok Sprawca może być perwersantem, wycinać kobiece włosy i ekscytować się nimi. A oto inne moje wnioski. Prawie pewne jest to, że był znajomym ofiary. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Luba Bajdykowa nie mieszkała w miejscu zamordowania i nikt jej tam nie znał… Co by tam robiła, gdyby nie była z kimś umówiona? A umówić się mogła na obskurnym strychu tylko z kimś, kto jej słono zapłacił, albo z kimś, kogo się nie obawiała, ergo kto był jej znany. Po drugie, w jej stanie zdrowia taka wyprawa na koniec miasta i wchodzenie po schodach na poddasze były bardzo wyczerpujące. Musiała mieć zatem ważny powód, by wspinać się do tego gołębnika. Sądzę, że sprawca ją czymś zwabił, może coś jej obiecał, a na pewno wcześniej się z nią umówił. A zatem to drugi argument, że musiał ją znać. Jeśli morderca siedział na strychu za wanienką i czekał na ofiarę, co słusznie, moim zdaniem, zostało zasugerowane w raporcie pana Zaremby, możemy o nim powiedzieć, że jest cierpliwy i systematyczny, że znał ten strych i jego połączenie z gołębnikiem wcześniej, że podrobił klucz albo wykorzystał idealnie dopasowany wytrych. Może być włamywaczem albo ślusarzem… Jest pan rozczarowany, panie naczelniku – spojrzał na Kocowskiego – że wiem o nim tak mało? To wcale nie mało – odpowiedział na wyimaginowany zarzut, choć naczelnik czynił znaki, że wcale nie jest rozczarowany. – Przykro mi. Jestem tylko psychologiem i patologiem, nie czarodziejem. Nie potrafię wywnioskować narodowości przestępcy z jednego pozostawionego przez niego peta, który policjanci z komisariatu IV znaleźli za wanną.
– Na szczęście nie musimy się już martwić o jego narodowość. – Kocowski rozparł się wygodnie w swoim fotelu i siorbnął herbaty ze szklanki. – Wiemy na pewno, że nie jest Polakiem.
Zapadła cisza. Naczelnik sięgnął po tajemniczą kopertę. Szczypcami medyka wyjął z niej jakąś kartkę i położył na biurku. Widniał na niej rząd hebrajskich liter, najwyraźniej wyciętych z jakiejś żydowskiej gazety. Guma arabska wypłynęła spod kilku wyciętych kwadratów i stężała na ich brzegach.
– Otrzymałem tę zaadresowaną do mnie kopertę dziś rano. Ktoś ją wrzucił do naszej skrzynki anonimowych doniesień. Żadnych odcisków palców. Trzydzieści sześć hebrajskich liter pisanych jedna za drugą, bez żadnej przerwy, w jednej linijce. Jakby jedno trzydziestosześcioliterowe słowo. Czy może nam pan coś z tego przetłumaczyć, panie Kacnelson?
– To, że noszę dziwne nazwisko – odparł gniewnie zapytany, nawet nie patrząc na wycinankę – nie znaczy, że muszę znać hebrajski. Być może mam jakichś żydowskich przodków jak wielu Polaków! A moje nieszczęsne imię Herman jest, jak pan naczelnik doskonale wie, niemieckie, nie żydowskie!
– Ależ oczywiście – poparł go Zaremba. – Znajomość hebrajszczyzny nie jest zarezerwowana dla osób o mniej lub bardziej pewnym żydowskim pochodzeniu. Znamy wszyscy bardzo dobrze Polaka, który tu pracował do niedawna… On zna świetnie języki starożytne, w tym hebrajski biblijny…
– Niech pan mi nawet nie wspomina o Popielskim, o tym pijaku i degeneracie! – krzyknął Kocowski.
– Ponadto wciąż nie rozumiem – ciągnął uparcie Zaremba – co to długie słowo ma wspólnego z Lubą Bajdykową.
– Do tej przesyłki coś dołączono. – Kocowski z ulgą przyjął zejście rozmowy z tematu swego dawnego podwładnego.
Zapadła cisza, naczelnik się uspokoił i uśmiechał tajemniczo, najwyraźniej bawiła go rola iluzjonisty wyciągającego królika z cylindra. Znów sięgnął do koperty i wyjął z niej szczypcami kłąb tłustych włosów.
– Może nam pan zechce powiedzieć, doktorze, co to mianowicie jest. – Spojrzał na medyka i rozżarzonym końcem papierosa zakreślił krąg wokół leżącego przedmiotu.