Выбрать главу

– I pani chce, bym odnalazł rzekomo zaginioną hrabinę Hannę Bekierską, która wyjechała do jakiegoś zagranicznego kurortu, co pani z kolei uważa za kłamstwo. – Nabrał tchu, jak niedawno to uczynił profesor Kłapkowski przed ostatecznym atakiem na niego samego, na nieudanego prelegenta, kiepskiego wykładowcę, który ośmielił się wstąpić na zakazany teren nauki. – Panno Renato, przed sformułowaniem tego osobliwego zlecenia – tak! nader osobliwego, bo mam szukać matki wyraźnie wbrew woli jej syna – a zatem przed opisaniem mi swojej prośby robi pani prawdziwe theatrum, łapie mnie pani za rękę, nieomal płacze, mówi o pohańbieniu… Dlaczego chce pani tak szybkiego odnalezienia hrabiny i jest za nie gotowa płacić? O jakie pohańbienie tu w ogóle chodzi?

– O zwykłe, o poniżenie mnie tak, jak kobietę może poniżyć mężczyzna – odpowiedziała Renata z drżeniem w głosie. – Teraz bardzo ciężko o pracę dla niezamężnej buchalterki, której nie ma kto pomóc. Hrabia Bekierski o tym wie i wciąż ponawia wobec mnie nieprzystojne propozycje, grożąc, że mi wymówi posadę. Czyni tak od dawna, szpetnie mi ubliża od „Żydowic”, od „starych panien”, publicznie omawia wyimaginowane powody, dla których jeszcze nie wyszłam za mąż. Dotąd broniła mnie pani hrabina. Teraz, kiedy jej zabrakło, jestem bezbronna… To jest sprawa bardzo pilna, to sprawa mojej godności! Dlatego przychodzę do pana profesora… Przyjechałam wczoraj, wzięłam urlop, na który hrabia nie chciał się zgodzić… Krzyczał, że jadę do Lwowa, aby oddawać się… To człowiek chory, wymyśla takie rzeczy, że nie mogą mi przejść przez gardło… Nie mogłam pana profesora odnaleźć, już pan nie mieszka tam, gdzie mieliśmy korepetycje przed laty, a stróż stamtąd nic nie wie gdzie… Chciałam odjechać zrozpaczona, zniechęcona… A tu los przyszedł mi z pomocą! Przechodzę koło uniwersytetu i co widzę? Afisz o pańskim wykładzie! A teraz los ze mnie drwi, bo pan nie chce mi pomóc! Błagam pana, panie profesorze! Mam mało pieniędzy jak dla takiego eleganckiego dżentelmena, ale zbiorę więcej…

Kobieta się rozpłakała. Popielski patrzył na jej kruche drżące ramiona i walczył ze swoim żalem i ze współczuciem. Wentylator na biurku obracał się szybko. Edward czuł jego śmigło w swojej piersi.

– Edwardzie. – Kuzynka Leokadia stała w drzwiach gabinetu. – Pukałam, ale chyba nie słyszałeś – powiedziała po niemiecku, jak zawsze to czyniła, gdy chciała coś zataić przed Ritą. – No nic dziwnego. – Spojrzała na Renatę, a potem znów na swego kuzyna. – Czekamy na ciebie z kolacją. Długo jeszcze będzie u ciebie bawić ta twoja przyjaciółka?

Popielski wstał, obciągnął marynarkę, poprawił krawat i przez chwilę myślał nad odpowiedzią.

– Nie będę już państwa niepokoić moją osobą – powiedziała Renata Sperling po niemiecku. – Właśnie wychodzę. Do widzenia! I smacznego!

Wyszła szybko. Jej pantofle zastukały w przedpokoju, a potem na schodach. Popielski wszedł do jadalni, minął zastawiony stół z talerzem leguminy i wybiegł na balkon.

Dziewięć lat temu też tak stał na balkonie w dawnym mieszkaniu przy ulicy Działyńskich i patrzył na swoją uczennicę. Wtedy miała lat osiemnaście, teraz dwadzieścia siedem, wtedy na balkonowej posadzce leżał bukiecik stokrotek, które skrycie mu podrzuciła Renia Sperling, maturzystka z niemieckojęzycznego gimnazjum Józefy Goldblatt-Kamerling.

Wrócił z balkonu i usiadł przy stole. Służąca Hanna podeszła do niego z wazą ryżu. Poprosił jedynie o niewielką kupkę leguminy i spojrzał z uśmiechem na swe panie. Podjął decyzję.

– Kochana Lodziu, kiedy będę miał jeden wolny dzień w korepetycjach?

– Dopiero za tydzień, w najbliższy piątek, 18 kwietnia. – Kuzynka miała w głowie jego terminarz. – Przypominam ci, że to będzie Wielki Piątek.

– Sprawdź zatem, proszę, połączenie kolejowe do Rohatyna, a potem każ Hannie kupić mi bilet na Wielki Piątek i powrotny na Wielką Sobotę.

– Nie sądzisz, że Triduum powinieneś spędzić z rodziną? – zapytała po niemiecku Leokadia. – Święta są chyba ważniejsze od wizyty, którą masz zamiar złożyć jakiejś kokietce!

Popielski nie słuchał słów kuzynki, lecz stukania kobiecych pantofli na chodniku.

8

AUDYTORIUM NA NIEDAWNYM WYKŁADZIE Popielskiego nie składało się wyłącznie z filologów. Oprócz pięknej buchalterki Renaty Sperling prelekcji Edwarda przysłuchiwał się jego przyjaciel aspirant Wilhelm Zaremba. Znalazł się on tam – podobnie jak owa młoda dama – zupełnym przypadkiem. Późnym popołudniem szedł korytarzem uniwersyteckim i nagle zobaczył ogłoszenie, które zwróciło jego uwagę znanym mu nazwiskiem. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że anonsowany wykład Popielskiego już się był rozpoczął przed kilku minutami, a do spotkania, które go sprowadziło w mury lwowskiej Alma Mater, pozostał mu jeszcze kwadrans. Dla zabicia czasu wszedł cicho do sali i przycupnął w ostatniej ławce, nie zwracając niczyjej uwagi. W ostatnich czasach widywał Popielskiego wcale często, lecz nigdy w roli wykładowcy

Prelegent dokonywał na tablicy jakichś – na pierwszy rzut oka – przekształceń wzorów. Po chwili się okazało, że to tylko symbolika jest pseudomatematyczna, istota zaś sprawy – humanistyczna i dotyczy wersów jakiegoś rzymskiego poety imieniem Plaut, o którym Zaremba nie miał zielonego pojęcia. W gimnazjum, owszem, rozbierano wprawdzie greckie i łacińskie heksametry, a nawet miary liryczne Horacego, ale te zadania na ogół wykonywał jego przyjaciel ze szkolnej ławy, który teraz stał na katedrze i donośnym głosem wywodził jakieś formuły i uproszczenia Po wejściu na salę wyłączył się zatem z powodu nieznajomości rzeczy i nie słuchał Popielskiego, co nie oznaczało, że o nim nie myślał. Mimo prawie dwóch lat, jakie upłynęły od dymisji, wciąż zastanawiał się, jak złagodzić najsurowszą dyscyplinarną karę, która została nałożona na przyjaciela. Dotkliwie odczuwał nie tylko zawodowy, lecz przede wszystkim koleżeński i towarzyski skutek zwolnienia kolegi z policji. Martwił się ponadto o Edzia i przewidywał złowrogie konsekwencje pozbawienia go obowiązków zawodowych – popadnięcie w pijaństwo lub w erotomanię, wieczne zgorzknienie i abnegację. Teraz jednak doszedł do wniosku, że jego przewidywania były niesłuszne: zamiast abnegata widział na katedrze mężczyznę przesadnie eleganckiego, zamiast zgorzkniałego cynika – kipiącego energią wykładowcę. Ucieszył się, że Edward jakoś się odnalazł po utracie pracy, i z westchnieniem ulgi opuścił salę wykładową.

Udał się do północnej części gmachu uniwersyteckiego, gdzie w gabinecie oczekiwał go lingwista światowego formatu profesor Jerzy Kuryłowicz.

Zaremba zapukał donośnie i usłyszał równie donośne „proszę”. Profesor wstał na powitanie, zapisał nazwisko gościa na jakimś świstku papieru, kiwnął głową i wskazał fotel dla interesantów obok stołu zawalonego kartonowymi teczkami wiązanymi na tasiemki. Owe teczki zajmowały zresztą prawie wszystkie półki – leżały na książkach i wetknięte były w każdą wolną dziurę. Pokryte były kurzem i oznaczone dziwnymi znakami, które Zarembie niczego nie przypominały. Ten brak skojarzeń najbardziej aspiranta denerwował, ponieważ uświadamiał mu boleśnie, że nie posiada najmniejszych kompetencyj, aby składać wizytę profesorowi Kuryłowiczowi i wysłuchiwać jego ekspertyz. Jedyny właściwy człowiek do wykonania tego zadania został zwolniony z policji, a teraz znajduje się w innym skrzydle tego gmachu i odkrywa swe nowe powołanie.