– Przetłumaczyłem ten zapis – odezwał się profesor Kuryłowicz po chwili milczenia. – Jest to tekst zapisany w hebrajszczyźnie biblijnej. Ponieważ, jak pan pewnie wie, panie aspirancie, tekst hebrajski biegnie od prawej do lewej, mój przekład zapisałem w pionie. Niech pan spojrzy tutaj. – Zerwał ceratową zasłonę wiszącą na tablicy. – Tu jest wszystko napisane!
Zaremba patrzył na dwa słupki wyrazów, mrugając oczami i kaszląc od kredowego pyłu. Sięgnął po notes, aby przepisać to, co widział. Klął w duchu i ślinił ołówek Nie znał hebrajskiego pisma i nie wiedział, od czego zacząć pisanie pierwszej litery – od dziwnego daszka czy od wygiętej nóżki? Ktoś inny znał, ale ten ktoś niedaleko stąd równym i donośnym głosem charakteryzował jamby i anapesty.
Profesor Kuryłowicz patrzył w okno z taką koncentracją, jakby chciał na zawsze utrwalić w swoim mózgu widok przepięknej kamienicy Rohatyna. To nie było zachowanie niecodzienne. Zawsze patrzył w okno przed dłuższym wywodem, jakby znany widok pomagał mu układać kunsztowne frazy
– Niech pan się nie fatyguje – powiedział językoznawca na widok nieudolnego szkicu w notesie Zaremby – Wszystko to ręcznie przepisał mój asystent doktór Słuszkiewicz. Trochę się namęczył i nie ujął punktacji samogłoskowej i diakrytów spółgłoskowych, bo jest przede wszystkim sanskrytologiem, nie he – braistą. Mam nadzieję, że władze docenią jego trud! A oto ta pisemna ekspertyza! Niech pan się nią teraz nie zajmuje, na Boga! Na niej jest to samo co tam – prawie krzyknął, wskazując na tablicę. – Proszę tam patrzeć, bo nie będę dwa razy objaśniać.
Zaremba odetchnął z ulgą. Ogromnie ucieszyła go myśl, że nie musi niczego przepisywać. W swej radości nie uznał za impertynencję nawet gniewnego tonu naukowca. Zbyt obszerna marynarka, przykrótkie spodnie innego koloru, łysa, mała głowa, binokle na wąsko osadzonych oczach i długi nos Pinokia – wszystko to budziło w Zarembie życzliwe rozbawienie. Spojrzał na tablicę. Widniało na niej:
– Jest to język hebrajski – profesor jak bocian unosił wysoko stopy, krążąc wokół tablicy w ciasnym pokoiku – z grupy języków semickich. W tymże języku przed wiekami napisano Stary Testament. Nie podaję dokładniejszej daty, bo różne księgi Biblii powstawały w różnym czasie, na przykład tak zwane księgi historyczne… No dobrze. – Bystro spojrzał na Zarembę. – Nie dajmy się ponieść dydaktycznej pasji i mówmy na temat! Otóż język hebrajski jako język żywy był do niedawna używany wyłącznie w liturgii judaistycznej i pobrzmiewał w synagogach, natomiast od jakichś trzydziestu lat obserwujemy jego odrodzenie w ruchu syjonistycznym. Ma on być językiem przyszłego państwa żydowskiego! Ale znów zamęczam pana opowieściami, które nie mają nic wspólnego z ekspertyzą… Otóż tekst pański jest zapisany w stylu biblijnym, ale nie ma go w tej postaci w Starym Testamencie. Pojedyncze frazy, wyraz – tak, ale całości, w takiej jak wyżej postaci, nie ma. Sprawdziłem to dzięki konkordancji. Czy pan wie, co to mianowicie jest?
– Nie wiem – mruknął coraz bardziej zniecierpliwiony Zaremba. – Ale i nie muszę wiedzieć. Wystarczy mi, że ten tekst nie pochodzi z Biblii. Niewiele to zresztą wnosi do śledztwa…
– Wniosłoby więcej, gdyby zdradził mi pan szczegóły dochodzenia, które panowie policja prowadzą. A swoją drogą – profesor zapalił papierosa, nie poczęstowawszy Zaremby – wie pan, że teraz nieświadomie użyłem dziwnej apozycyjnej kolokacji „panowie policja”?
– No cóż… – Zaremba przypomniał sobie kategoryczny zakaz ujawniania szczegółów śledztwa. – My tylko prosimy o tłumaczenie, a sami je wykorzystamy w dochodzeniu…
– Musimy jeszcze dodać, że zapis ten może pochodzić z innych źródeł. Mówimy w skrócie „język hebrajski”, mając na myśli przede wszystkim Stary Testament. Nie zapominajmy jednak, że w tym języku w starożytności powstała bogata literatura rabiniczna, na przykład midrasze. Czy tekst pański jest cytatem z tej literatury? Nie wiem. Zlokalizowanie go przekracza moje kompetencje.
– A kto mógłby mi tutaj pomóc?
– Rabin Pinchas Schatzker, mój panie. To znakomity znawca literatury pobiblijnej. I wszelkie konkordancje ma w głowie, ale, ale… Pan wszak nie wie, co to znaczy…
– A zatem – Zaremba pominął ten wątek i spojrzał do swoich notatek – ten zapis nie pochodzi z Biblii… Może pochodzić z późnego piśmiennictwa żydowskiego, co sprawdzę u pana Schatzkera… Jeśli jego odpowiedź będzie negatywna, to wtedy okaże się, że zapis ten nie jest żadnym cytatem biblijnym, a ponieważ został stworzony w języku biblijnym, używanym tylko w Starym Testamencie lub przez syjonistów, to pozostaje jedno jedyne rozwiązanie: napisał to syjonista. Czy tak, panie profesorze?
– Nie sądzę, syjoniści używają hebrajszczyzny jako języka komunikacji, a tutaj mamy tekst wyraźnie literacki. – Kuryłowicz wziął z biurka długą linijkę i wskazał nią dwa z hebrajskich wyrazów. – Widzi pan to, panie aspirancie? Tę frazę datywną „dla syna jutrzenki’?
– Tak.
– Otóż „syn jutrzenki” to peryfraza pewnej biblijnej, mitycznej postaci. Ten, kto napisał „syn jutrzenki”, musiał mieć na myśli tę postać. Sięgał więc najpewniej do biblijnego słownictwa, choć, jak powiedziałem, tekst ten nie jest biblijny. Ktoś po prostu naśladował język Starego Testamentu.
– A co to za mityczna postać?
– Bardzo złowroga. – Profesor zgasił papierosa i patrzył poważnie na rozmówcę. – „Syn jutrzenki” został oddany przez greckie heosphoros jako „niosący jutrzenkę”. Zaraz pan zrozumie, kiedy powiem, jak to określenie jest przełożone na łacinę. Lucifer, mój panie, właśnie tak, normalne łacińskie Nominalkomposi tum z charakterystycznym intermorfem. A co to jest „Lucyfer”, to pan z całą pewnością wie. Niech pan teraz podstawi pod „syn jutrzenki” to, co pan otrzymał.
– „Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć – Zaremba zaczerpnął tchu – dla diabła nie są piętnem i nie są złem”.
Aspirant po wyjściu od profesora usiadł na schodach niedaleko Zakładu Filologii Klasycznej i dopisywał gorączkowo uwagi w notesie. Czuł w głowie mętlik, wzmożony specjalistycznymi wtrętami uczonego. Wiedział, kto mógłby ten mętlik rozwiać. Ale ten ktoś znalazł nowe powołanie i właśnie za drzwiami rozwiązywał skomplikowane lingwistyczne zadania.
9
W WIELKI PIĄTEK EDWARD POPIELSKI JECHAŁ POCIĄGIEM relacji Lwów – Stanisławów. Siedział w trzeciej klasie naprzeciwko niechlujnego studenta, który zaczytywał się jakąś powieścią sensacyjną. Obok zatopionego w lekturze młodzieńca siedziała dorodna, rumiana chłopka z wiklinowym koszykiem na kolanach. Oczy Popielskiego wędrowały od jednego do drugiego współpasażera. Gorączkowo usiłował gonitwą skojarzeń wyciszyć głos w głowie, od samego rana krytykujący jego poczynania. Skupił się na zaczytanym młodzieńcu i na jego książce. „Ciekaw jestem, czy ten Marczyński – myślał, odczytując nazwisko jej autora i ledwo widoczny fragment podtytułu… na tle wojny w Marokko – to ten sam, którego poznałem na Persenkówce w czasie obrony Lwowa”.
Ta kwestia nie wytłumiła jednak wspomnianego głosu wewnętrznego, który mówił teraz: Ty stary idioto, bałwanie jeden, ty nawet dobrze nie wiesz, dokąd jedziesz, nie mówiąc już o tym, że to zlecenie pięknej Reni może być chwilowym kaprysem, już zgoła nieaktualnym! Odwrócił wzrok od książki Marczyńskiego i spojrzał na chłopskie smakołyki widoczne w wiklinowym koszu spod haftowanej chusty – na wareniki [20], wędzony boczek i kiszkę.
Poczuł głód, lecz nie na tyle silny, by uciszyć gniewny głos wewnętrzny, który go ciągle ganił: Dlaczego jej nie powiadomiłeś, że przyjąłeś to zlecenie? A może ona wyjechała?! Tak dużo masz pieniędzy, by tracić je na wiosenne eskapady po ziemi lwowskiej?! Do przedziału wszedł konduktor i skasował bilety. Chłopka odezwała się po ukraińsku, pytając, jak daleko do Chodorowa. Popielski ucieszył się, usłyszawszy, że za kwadrans tam będą, ponieważ właśnie to miasteczko było jego celem pośrednim – tu miał przesiadkę do Pukowa. Patrząc na Rusinkę z koszem pełnym wielkanocnych specjałów, zajął myśli problematem: czyżby w tym roku rzymskokatolicka Wielkanoc wypadała tego samego dnia co greckokatolicki Wełykdeń? Otworzył notes i usiłował przypomnieć sobie pewien algorytm, którym można by obliczyć datę Wielkanocy w kalendarzu juliańskim.