– Tu wszystko jest moje – napastnik zatoczył ręką koło i obrócił się wokół własnej osi – i każdy tutejszy człowiek jest moim niewolnikiem. Własnością Józefa hrabiego Bekierskiego herbu Jastrzębiec. I każdy mi donosi. O tym, co się dzieje, kto tu nowy przybywa i po co. To jest mój kraj. A ty do niego wtargnąłeś bez zaproszenia. Leżysz tu nad wodą jak letnik w samych ineksprymablach i gorszysz pobożnych chłopów.
– Nikogo nie gorszę. – Popielski kącikami oczu dostrzegł trzech napastników stojących za nim. – Wczoraj odebrałem bieliznę od praczki.
– W samych obsranych gaciach. – Hrabia poprawił falę włosów jeżącą mu się nad czołem. – Będę cię teraz ćwiczył nahajem tak długo, aż się zesrasz. Będziesz strzykał gównem z bólu.
Spojrzał ponad jego głową. To był znak. Popielski nagle znalazł się w pozycji leżącej. Bicepsy, które niedawno prężył przed Renatą, wciskały mu w ziemię twarde kolana przeciwników. Przywarłszy policzkiem do podłoża, dostrzegł, że na jego rękach klęczą dwaj ludzie w kozackich czapach.
Trzeci, ubrany identycznie jak koledzy, wpakował głowę Popielskiego pomiędzy swoje kolana, ścisnął mu nimi uszy jak imadłem, oparł obie ręce na jego potylicy i wcisnął ją w miękką trawę. Popielski już nic nie widział, nie mógł się ruszać, a w ustach żuł kleiste grudy czarnoziemu.
I wtedy nadszedł drugi cios.
Hrabia Bekierski uderzył nahajem tak mocno, że koszula Popielskiego pękła na plecach Następne ciosy były bardzo precyzyjnie wymierzone – trafiały wciąż w to samo miejsce. Hrabia uśmiechał się pod wąsikiem, widząc, jak pręga, na początku tylko lekko zaczerwieniona, pod kolejnymi ciosami puchnie w oczach, a wzdłuż niej rozchodzą się dwie warstwy mięsa, rozdzielone smugą gęstej krwi. Po chwili cała koszula była popękana, a plecy bitego pokryte rozoranymi bruzdami.
Bekierski odłożył bicz, otarł czoło białą chusteczką z koronkowym obramowaniem, w kieszenie spodni wsunął dłonie i wyjął je, ściskając coś w garściach. Potem roześmiał się głośno i otworzył zaciśnięte pięści. Sól pokryła rozprute mięso białym nalotem.
Popielski wył w ziemię. Nagle zelżał ucisk kolan na jego uszach.
– Nie pytaj nigdy nikogo o moją matkę! – usłyszał ciche słowa Bekierskiego. – Nie przyjeżdżaj już nigdy do mojego państwa! Nu, Saszeńka, dawaj ty kaljuczyj prawod!
Uszy Popielskiego znów zostały zmiażdżone imadłem kolan. Nie znał frazy „kaljuczyj prawod”, ale zaraz ją zrozumiał każdym rozbolałym zmysłem. Była dla niego idiomem i znaczyła „męka, która nie ma końca”.
Biekierski rzucił na fioletewoczerwoną opuchliznę pleców Popielskiego gęstą siatkę z drutu kolczastego.
Rosjanie kontynuowali krwawe dzieło. Skakali po bezwładnym ciele, wciskali siatkę w rozjątrzone rany i sypali wokół chmury soli. Słońce paliło, przerażeni chłopi zbijali się w coraz ciaśniejszą kupę na brzegu potoku Studenego, a oprawcy potykali się o leżącego.
Hrabia Bekierski nie skakał, stał obok i patrzył na maltretowanego człowieka. Czubem buta rozsunął jego nogi.
– Chwatit – przerwał taniec. – Pasmatrim, rebiata, zesrałsja on ili niet… Niet… Szto nam nada tepier’ diełat’? [27]
Stanął w rozkroku nad Popielskim i rozpiął rozporek.
– Widzisz, jaki mam zdrowy pęcherz? – spytał hrabia, kierując nurt bijącego strumienia na jego głowę.
Popielski ocknął się i szarpnął w tył. Wygiął się w kabłąk i zaczerpnął powietrza. Było mu potrzebne nie do tego, by przeżyć, lecz by wyć. Musiał wyć. Bez wycia by umarł. Bekierski wcisnął jego twarz w ziemię.
– Ciągle jakaś kanalia przyjeżdża ze Lwowa i pyta o moją matkę! – mówił cicho. – A ja tak traktuję każdego jak teraz ciebie. Wracaj do Lwowa do swojego kolegi! Słyszysz, żuczku?
Zapiął rozporek. Jeden z Rosjan włożył stopę pod twarz Popielskiego. Ciało detektywa drgało lekko.
– Smatri, graf – powiedział Rosjanin do Bekierskiego. – Eta morda kirpicza prosit! [28]
Wziął potężny zamach i trafił czubem w nos Popielskiego.
11
RÓG ULICY PILNIKARSKIEJ I STAREGO RYNKU był wymarzonym miejscem zamieszkania dla rabina Pinchasa Schatzkera, ponieważ jakimś niezwykłym zrządzeniem losu świetnie współgrał z osobowością i zainteresowaniami naukowymi tego uczonego męża. Z narożnego balkonu mieszkania żydowski kapłan widział miejsce swej posługi duchowej – pobliską synagogę – oraz kościół pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, której to postaci, jako prorokowi żydowskiemu, rabin poświęcił kilka artykułów w niemieckich periodykach orientalistycznych. Pięć minut drogi dzieliło go od pałacu arcybiskupiego, gdzie odwiedzał swego przyjaciela, sekretarza arcybiskupa Twardowskiego, księdza doktora Tadeusza Mazura. Przyjaźń ta oficjalnie scementowana była wspólnotą zainteresowań badawczych, a mniej oficjalnie wspólnym zamiłowaniem do księżowskich nalewek Obaj panowie nader chętnie się nimi raczyli, dyskutując przy tym o onomastyce palestyńskiej lub o możliwościach asymilacji mniejszości żydowskiej w Polsce, którego to zjawiska rabin Schatzker był zdecydowanym orędownikiem.
Pogląd ten dzielił z nim bez najmniejszych zastrzeżeń aspirant Herman Kacnelson, który siedział teraz w jego gabinecie i obserwował, jak nieco zamglone oczy rabina uważnie śledzą przez lupę hebrajski tekst, którym morderca Luby Bajdykowej skomentował swe krwawe dzieło.
„Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć dla syna jutrzenki nie są piętnem i nie są złem”. Przekład profesora Kuryłowicza jest poprawny – Schatzker odłożył kartkę – i nie mam tu nic do dodania. Tak na moje rozeznanie jest wielce prawdopodobnym, że ten zapis nie pochodzi z żadnego znanego mi dzieła żydowskiego, które powstało po Torze. – Jeśli to nie jest cytat ani parafraza cytatu – Kacnelson popisywał się naukowym słownictwem – może poszukiwany przez nas człowiek to po prostu wymyślił. Jaką znajomością języka musiałby się wykazać, by tego dokonać? Czy na podstawie tego zapisu można by stwierdzić, że autor jest po jakiejś szkole żydowskiej?
– To bardzo proste zdanie, panie aspirancie. – Rabin uśmiechnął się lekko. – I mógł je napisać każdy, kto liznął trochę hebrajskiego. Musiałby oczywiście umieć odczytać alfabet i korzystać ze słownika. Moim zdaniem, przeciętnie uzdolniony człowiek napisałby to po dwóch miesiącach nauki. Klasycznej hebrajszczyzny uczymy oczywiście w chederach i w jesziwach, ale i poza nimi, na różnych kursach. We Lwowie odbywają się co najmniej dwa kursy biblijnego hebrajskiego, prowadzone przez syjonistów z B’nai B’rith Leopolis. W Niemczech, proszę sobie wyobrazić, naucza się go nawet w gimnazjach, a uczą się najchętniej przyszli pastorzy. Ale to w kraju cywilizowanym, a nie w Polsce… Tutaj wciąż panują uprzedzenia… Sam znam pewnego księdza…
– Najbardziej interesującym tu określeniem – Kacnelson nie chciał słuchać wywodów politycznych i nie tracił nadziei na jakąś przełomową wskazówkę – jest „syn jutrzenki”. Ten zapis, muszę tu dodać, pochodzi od kogoś, kto uczynił coś złego. Ten złoczyńca może sam siebie nazywać synem jutrzenki, czyli szatanem. Czy mógłby to pan jakoś skomentować?
– Jeśli przyjmiemy, że chodzi o szatana – Schatzker podniósł się zza biurka i na stojąco wertował stare, okute i oprawione w skórę wydanie Biblii hebrajskiej leżące na masywnej podstawce – przenosimy się najwyraźniej do tradycji chrześcijańskiej. To ona bowiem utożsamiła jakiegoś króla asyryjskiego lub nowobabilońskiego, o którym Izajasz pisał drwiąco w rozdziale czternastym ben szachar, to znaczy „syn jutrzenki” lub „gwiazda zaranna”, z szatanem. Nasz prorok wyszydzał tego króla, mówiąc: „O, jakże spadłeś z nieba, ty, gwiazdo jasna, synu jutrzenki! Powalony jesteś na ziemię, pogromco narodów!” Tegoż to króla chrześcijańscy interpretatorzy Tertulian i Orygenes uznali za szatana strąconego z nieba do szeolu, czyli piekła, a łacińscy tłumacze nazwali go „Lucyfer”, czyli „niosący światło”. A zatem jeśli w pańskim zapisie rzeczywiście chodzi o Lucyfera, zaryzykowałbym stwierdzenie, że zapis ten wyszedł spod pióra chrześcijanina.