Выбрать главу

– Dziękuję. – Kacnelson podniósł się z krzesła. – Znajdziemy tego Lucyfera albo sektę jego czcicieli…

* * *

– Sektę czcicieli diabła? We Lwowie? – Komisarz Franciszek Pirożek parsknął śmiechem.

Były policjant, który pracował w Urzędzie Wojewódzkim zwanym wciąż przez lwowian „namiestnikostwem”, w sekretnym Oddziale Politycznym Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego, śmiał się i z upodobaniem stukał cygarniczką o marmurowy blat.

– Co cię tak wzięło, Wiluś, na satanistów, i to zaraz po świętach? Masonów to ja bym ci, bracie, wskazał u nas bez liku, ale satanistów?

Zaremba rozkroił widelczykiem torcik szwarcwaldzki i wsunął sobie do ust smakowite ciasto. Nie osłodziło mu gorzkich myśli. Mocna kawa i kminkówka, spécialité de la maison [29] kawiarni „Teatralnej”, też ich nie poprawiły.

– Może dotrzemy do satanistów przez masonów? – Zaremba sam nie wierzył w to, co mówi.

– Oj, żarty się ciebie trzymają, Wiluś. – Pirożek automatycznie przeglądał fotosy z filmu Uroda życia dołączone do menu. – Jesteś bardzo podatny na kościelną propagandę: masoni są sługami szatana. Tymczasem to grupa poważnych ludzi interesu i arystokratów, którzy mają trochę kuku na muniu, jeszcze nie wyrośli z krótkich majtek i bawią się w tajną bandę…

– Ale słyszałem, że ich rytuały są podobne satanistyczny…

– Ich rytuały wzbudzają śmiech u nich samych, zapewniam cię. Wiesz, co oni robią podczas tych swoich obrzędów na rozpoczęcie zebrania loży? Przeważnie śpią. Pewien nasz człowiek w loży, znany chirurg, mówił mi, że najbardziej lubi te rytuały, bo może się zdrzemnąć po operacjach w szpitalu…

Zaremba dopił kawę i wstał, pozostawiwszy wbrew swojemu łakomstwu nie dojedzony kawałek tortu. Czul przykry ucisk na żołądku. Podał rękę Pirożkowi i włożył melonik

– Dziękuję ci, Franiu – powiedział, przełykając ślinę – że zgodziłeś się ze mną nieoficjalnie porozmawiać i że obeszło się bez drogi służbowej. Im mniej ludzi wie o tej sprawie, tym lepiej…

– Posłuchaj, Wiluś – Pirożek spoważniał – powiem ci coś na od – chodne. Nie twierdzę, że nie ma u nas lucyferian. Ale jeśli nawet są, to siedzą w tak głębokiej konspiracji, że nasi szpicle nie mają szans zbliżyć się do ich przedpokoju, a co dopiero wejść na ich obrzędy. Powiem ci, czego się dowiedziałem w Warszawie na szkoleniu w Referacie Specjalnym. Przed dwoma laty pewna młoda prostytutka, dziecko prawie, doznała pomieszania zmysłów. W chwilach przytomności twierdziła, że zmuszano ją do różnych okropieństw, na przykład do zjadania ugotowanych niemowląt… Wskazywała dom pewnego pułkownika, gdzie rzekomo to wszystko miało się odbywać. Były pewne podejrzenia, służba potwierdzała, że żona tego oficera miała w sypialni odwrócony krzyż, że nocami dochodziły z salonu łacińskie śpiewy… Jak możesz mniemać, śledztwo szybko zatuszowano ze względu na osobę rzeczonego pułkownika. Jego samego wkrótce przerzucono na jakąś placówkę dyplomatyczną. To jedyna sprawa lucyferian w Polsce, o której wiem…

– Nie wiesz, kto prowadził tamto śledztwo w Warszawie?

– Wiem, ale ci nie powiem. – Uśmiechnął się przepraszająco Pirożek. – Do emerytury trochę mi brakuje… Przykro mi, bracie, ale pozostaje ci teraz już wyłącznie droga służbowa…

– Nazwałbym ją ślepą uliczką – powiedział Zaremba.

Po wyjściu z lokalu aspirant stał przez chwilę na ulicy Skarbkowskiej i w zamyśleniu przyglądał się ludziom z długiej kolejki do kasy kina „Lew”, które mieściło się w tym samym budynku co kawiarnia „Teatralna”.

Nie rozumiał, czemu się przejmuje tą sprawą tak bardzo, że poświęca się jej po pracy Powinien być teraz w domu i zajadać na kolację ulubione zrazy nelsońskie, a nie włóczyć się po kawiarniach, zamulać sobie brzuch ciastkami i chłeptać kawę, o której największe autorytety medyczne mówią, że jest szkodliwa. „Już brzuch mnie rozbolał – myślał – i całkiem tracę apetyt na rodzinną kolację. Dlaczego nie mogę zrozumieć, że ta sprawa jest jak każda inna, że należy nad nią pracować nie więcej niż osiem godzin dziennie, a jeśli skończy się fiaskiem, to i tak nie ja za to oberwę, a najwyżej Kocowski dostanie od Grabowskiego paternoster?! A mimo wszystko tak się tym wszystkim trapię. Po co, do cholery?!”

Uznał, że odpowiedź na to pytanie łatwiej znajdzie przy stopce zmrożonej wódki. Ruszył w stronę Teatru Wielkiego, przekonując sam siebie, iż napój ten podostrzy mu apetyt i będzie dobrym remedium na mdłości, które go ogarniały Poza tym reprymenda ze strony małżonki i tak jest niechybna, bo już teraz jego spóźnienie na rodzinną kolację wynosiło ze dwa kwadranse.

Przy placu Gołuchowskich wszedł do knajpy Gutmana. Była równie podła jak niedaleka knajpa Bombacha opiewana przez lwowskich batiarów. Oparł się o bar i zamówił setkę czystej, kromkę czarnego chleba ze skwarkami i kiszony ogórek Otrzymawszy te specjały, odwrócił się do sali i obserwował gości zapełniających lokal. Przy chybotliwych stolikach siedzieli biedni studenci, domokrążcy, dorożkarze i drobni przestępcy. Ci pierwsi politykowali nad szklankami słabej herbaty, pozostali pili piwo lub załatwiali pokątne geszefty. Jeden człowiek stojący na końcu sali, zupełnie nie pasował do otoczenia. Nie należał do żadnej z tych grup: z nikim bowiem nie rozmawiał, nie pił niczego i zamiast siedzieć, stał, ignorując zaloty ostro umalowanej dziwki. Wlepiał tępy wzrok w blaszaną reklamę informującą, że „piwa okocimskie marcowe są niezrównane w smaku dla odzyskania siły zdrowotnej”. Wszyscy go omijali łukiem, nawet kelnerzy, zwykle natrętni, nie indagowali go wcale, ponieważ straszne sprawiał wrażenie spuchniętym nosem i sińcami na twarzy, które nadaremno starał się zakryć pod czarnymi binoklami o pękniętych szkiełkach.

Zaremba w odróżnieniu od innych nie tylko go nie ominął, ale ruszył ku niemu z zasępioną miną, dzierżąc w dłoniach dwie pięćdziesiątki wódki i talerzyk ze skromną zakąską. W miarę jak się do niego zbliżał, coś coraz mocniej go powstrzymywało. Człowiek ten, niegdyś niezwykle elegancki, teraz wyglądał jak ostatni kiryło [30]: podrapane policzki, brudne, popękane paznokcie, jakby rękami mieszał paszę dla bydła, i głupawy uśmiech przypominający Zarembie znanego lwowskiego wariata, który podczas koncertów na świeżym powietrzu zawsze stawał obok kapelmistrza i dyrygował orkiestrą. Z ust tego człowieka dwa tygodnie temu wylatywały skomplikowane naukowe terminy, teraz zaś – ordynarne przekleństwa. Wtedy mówił do studentów, teraz obsztorcowywał tanią dziwkę.

Zaremba wrócił do baru, wypił dwie wódki i w błysku jednej chwili znalazł odpowiedź na zadawane sobie pytanie. Brzmiała ona: wszystkie moje siły poświęcam sprawie Bajdykowej, bo chcę być taki jak Edzio Popielski, który temu śledztwu oddałby się do szczętu. Chcę być jak Popielski.

Patrząc na wrak człowieka, jakim był jego przyjaciel, wiedział, że ta odpowiedź przestała być prawdziwa.

Włożył melonik i z ciężkim jak kamień brzuchem wygramolił się z lokalu, potrącając po drodze ładną czarnowłosą kobietę.

W domu czekały na niego wymówki żony i zimne zrazy nelsońskie. Zjadł je szybko wśród żołądkowej czkawki, a potem gwałtownie zwymiotował. W przerwach między torsjami widział poranioną twarz Popielskiego i siebie samego – Judasza, który nawet nie podszedł do pobitego i załamanego nerwowo przyjaciela. Rzygał na gęsto, ale nie udało mu się wypluć wyrzutów sumienia.

вернуться

[29] Specjalność zakładu.