– Jedziemy na Zadwórzańską! Wie pan, gdzie to jest?
– Na Zadwórzańskij tu ja niejednegu w kłapacz zamalował, paniuńciu – odpowiedział fiakier. – Ja cały Lembryk [34] mam w łepetyni!
Jej pantofle zastukały na schodach. Wszyscy bywalcy wpatrywali się teraz w Popielskiego. A wraz z nimi pan Ignacy Gutman, właściciel.
– Grandzisz, Łyssy! Wyjdziesz sam – zapytał i wskazał na potężnego barmana i jego brudnego pomocnika – czy ci ludzie mają cię wyrzucić na zbity pysk?
Popielski niegdyś rozkwasiłby mordę bezczelnemu knajpiarzowi, a jego ludzi spuścił ze schodów do piwnicy. Ale teraz wszystko było na odwrót.
Uniósł ręce w obronnym geście i wyszedł szybko z lokalu.
13
MORFINA TWORZY Z ALKOHOLEM ZŁOWROGĄ, a nawet śmiertelną kombinację. Popielski o tym wiedział doskonale, ale po wyjściu z knajpy Gutmana zlekceważył wszelkie zalecenia i ostrzeżenia lekarskie odnoszące się do tego środka przeciwbólowego, który mu regularnie aplikowano. Zdawał sobie sprawę, że alkohol wzmaga działanie narkotyku i że po wypiciu kilku stopek pogrąży się w narkotycznych stanach, w prądzie dziwacznych zdarzeń. Ale nie dbał o to, a może wręcz przeciwnie – chciał zagłuszyć w sobie wszelkie uczucia, które go ogarnęły tego wieczoru, a zwłaszcza zniszczyć nienawiść do siebie samego.
Wstydząc się pytających spojrzeń przechodniów rojnie spacerujących ulicą Legionów, przemknął się bocznymi uliczkami, nieczynnym o tej porze pasażem Fellerów i pasażem Hausmana i po kwadransie dotarł do restauracji „Reklama” przy ulicy Szajnochy. Czuł dziką, sztubacką radość, kiedy schodził po krętych schodach do głównej sali. „Nikt nie wie, że tu jestem – zacierał ręce z uciechy – nikt nie posyła mi współczujących spojrzeń, mogę się tu nawet zapić albo znarkotyzować na śmierć”.
Morfina bardzo szybko weszła w reakcję z alkoholem. Po wypiciu jednej setki Popielski kiwał się na prawo i na lewo, usiłował trafić łokciami w blat, który nagle dostał jakiejś świetlistej otoczki. Pragnął oprzeć swój wzrok na czymkolwiek co dałoby mu poczucie równowagi, ale każdy przedmiot chwiał się i wyginał. Zamknął oczy, zwalił się z hukiem pod stół i ściągnął na siebie całą serwetę wraz ze śledziem, którego mu podano do ćwiartki wódki.
Oprzytomnienie nadeszło dwa razy Raz – na bardzo krótko – kiedy został przez kelnerów wyrzucony na podwórko knajpy i runął plecami do skrzyni, w której piętrzył się stos kuchennych odpadków, i po raz drugi, kiedy walił pięściami w drzwi Komend Wojewódzkiej, domagając się wpuszczenia do pracy oraz dostarczenia sobie materiałów do jakiejś ważnej sprawy, którą miał rzekomo prowadzić. Między jednym a drugim błyskiem świadomości ziała czarna dziura, podobnie jak między drugim a trzecim.
To trzecie oprzytomnienie było jednocześnie trwałym przebudzeniem. Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Był poranek. Przesunął wzrok ku górze i na brudnej ścianie dostrzegł rysunek pornograficzny przedstawiający coś, co starożytni Hindusi nazywali połykaniem owocu mango. Poniżej napis wyryty w tynku „To pozwalam robić tylko pięknym paniom”. Oprócz tego rysunku na ścianach piętrzyły się serca przebite strzałą, przekleństwa, groźby, wyznania miłosne, a nawet jedna modlitwa.
Popielski oddychał ustami i czuł, jak kurz osiada mu na gardle i podniebieniu. Rany na plecach pulsowały nieznośnym bólem i chory poczuł się tak, jakby ktoś przyklejał mu na łopatkach koszulę Dejaniry, a w nos wpychał gorącą watę. Ryknął z bólu i przewrócił się na brzuch. W nozdrza uderzył go smród szmaty zwisającej na kabłąku wiadra, w oczy zaś napis: „Łyssy, ty skurwysynu, nie masz życia, jak wyjdę z furdygami [35], to cie zajebe. Tonio”.
Już wiedział, gdzie jest. To napisał kilka lat temu w areszcie komisariatu VI niejaki Antoni Piątkiewicz, zwany Tonio, którego Popielski wsadził za napad z nożem w ręku. Był to groźny bandyta, kastetowiec i nożownik, a przy tym charakterny batiar, który nie bał się grozić w oczy komisarzowi policji.
Ta naścienna twórczość zamazywała się teraz w załzawionych oczach Popielskiego. Płakał bezwiednie, i za sprawą obnażonych nerwów rozerwanych tkanek na plecach, i złamanego nosa, który przypadkiem zetknął się z pryczą.
Kiedy usłyszał zgrzyt judasza w drzwiach celi, zacisnął palce na brzegach łóżka i wgryzł się mocno zębami w drewno posłania.
– Z nim cóś byłu nie ten tegu, pani aspiranci – usłyszał znany sobie głos. – Ta nakirany [36] nie był, ali na nogach nie ustał. Ta ja gu wziął z Miśkiem łachy pud pachy i tu zaniós. A pan kumisarz rychał [37] trochu i do putni [38] narzygał… A potym kimał jak dzicina…
– I umył pan to wiadro, panie Koczur? – usłyszał głos Wilhelma Zaremby.
– Ta pewni. – W głosie strażnika Walentego Koczura brzmiała lekka uraza. – Ta żeby mu nic w nocy ni śmirdziału…
Zastukały buty na klepisku celi. Popielski wcisnął twarz w twardą deskę pryczy. Plecy pulsowały, łzy płynęły strumieniem, a zęby miażdżyły drewno.
– Dziękuję panu, panie Koczur, teraz ja z nim porozmawiam, a pan niech idzie do domu. Służba pańska skończyła się godzinę temu.
– Du widzenia, pani aspiranci.
– Do widzenia, panie posterunkowy.
Zapadła cisza. Prycza zaskrzypiała pod ciężarem Zaremby.
– Serwus, Edziu – powiedział aspirant. – Wiem, że już nie śpisz. Dawaj łapę i nie patrz. Dostaniesz zastrzyk morfiny. Nie martw się, dobrze to robię. Zaraz będzie po bólu.
Zaremba oderwał rękę przyjaciela od pryczy i wbił sprawnie igłę w żyłę, która wyraźnie pulsowała pod skórą przedramienia. Po minucie Popielski zapomniał o bólu pleców i nosa.
– Wiesz, wczoraj dobijałeś się do drzwi komendy i kazałeś posterunkowemu przynieść akta jakiejś ważnej sprawy, którą niby prowadzisz…
– Rzeczywiście coś pamiętam – mruknął niewyraźnie Popielski.
– Chciałeś prowadzić sprawę? No to masz ją, bracie! – Zaremba rzucił na pryczę kartonową teczkę. – Sprawa bardzo ważna. Zabójstwo wróżki Luby Bajdykowej.
Popielski zerwał się z pryczy, a potem usiadł na niej z teczką w dłoniach. Skupiony i poważny, sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą przerwał jakieś czynności służbowe, a nie obudził się w celi aresztanckiej – niedawno skatowany, a teraz zbolały i nieomal śmiertelnie zatruty.
– Kto cię tak urządził, Edziu? – Zaremba wyjął z teczki termos i nalał kawy do nakrętki. – Masz, pij! No komu masz powiedzieć, jak nie mnie?
– Znasz odpowiedź… Mówiłem ci już, kiedy u mnie byłeś… – Popielski nie przerywał czytania.
– Mogłeś kłamać nie tyle z bólu, ile dlatego, że kuzynka nie odchodziła od twojego łoża. Wpadłeś po pijanemu pod dorożkę w Rohatynie? Tak mówiłeś… Ale ja w to nie wierzę. Masz, wypij trochę, a potem mi powiedz całą prawdę. Chcę to wiedzieć nie jako policjant, lecz jako twój przyjaciel…
– Hrabia Józef Bekierski i trzech Moskali. – Chory siorbnął kawy i odłożył akta. – Stało się to w Stratynie… I pamiętaj, Wilek, ja sam ich pociągnę do odpowiedzialności… Ja sam, rozumiesz? Mogę zaufać przyjacielowi?
– Nie sam, ale ze mną. – Zaremba odpalił dwa papierosy i jeden z nich wetknął w usta Popielskiego. – Niedługo będziemy wiedzieć o tym hrabim wszystko, co tylko możliwe. A teraz ad rem [39], Edziu. Od dzisiaj jesteś zatrudniony jako rzeczoznawca pracujący dla policji w sprawie zabójstwa Luby Bajdykowej. Jest już umowa na twoje usługi, a na niej podpis Kocowskiego.
– Żartujesz? – Popielski wypluł we wzburzeniu papierosa, choć ledwo się nim zdążył zaciągnąć. – Co ty śmichy sobie ze mnie robisz?
– Zobacz to! – Zaremba podał mu inną teczkę.
Była to teczka personalna Edwarda Popielskiego.
– Jak to możliwe, że Kocowski się zgodził? – Świeżo mianowany rzeczoznawca patrzył na umowę podpisaną przez naczelnika Urzędu Śledczego i oczom własnym nie wierzył. – Przecież ten gad utopiłby mnie w łyżce wody!