– Musiał – powiedział poważnie Zaremba. – Dzisiaj nad ranem znów coś się stało… Coś podobnego, w sam raz i dla lingwisty, i dla policjanta. Zamordowana młoda kobieta. I podobny zapis hebrajski w skrzynce na anonimowe doniesienia. Znasz kogoś takiego, oprócz siebie, kto mógłby się tym zająć? Komendant Grabowski też nikogo takiego nie zna i dlatego, za moją skromną sugestią, wydał odpowiedni rozkaz Kocowskiemu.
– Gdzie znaleziono ciało?
Na Zadwórzańskiej.
LICZBA NIERZĄDNICY
Nie ulega wątpliwości, że główne postępy w matematyce dokonywały się tylko wtedy, gdy utalentowany matematycznie umysł koncentrował się intensywnie i trwale nad znalezieniem istotnego kształtu w bezładzie informacji dostarczanych przez szczegółowe przykłady.
Lynn Arthur Steen, Matematyka dzisiaj
1
PRZECIĘTNY PIECHUR IDĄCY SZEROKIM CHODNIKIEM reprezentacyjnej ulicy Leona Sapiehy musiałby zużyć najwyżej kwadrans, aby się dostać z komendy na Łąckiego na ulicę Zadwórzańską. Popielski przebył tę drogę w osiem minut. Na szczęście dla światłoczułego epileptyka, który wczoraj gdzieś zgubił ciemne okulary, słońce dzisiaj nie świeciło; co więcej, nawet gdyby groźnie promieniowało, i tak by się tym nie przejął, bo nie przejmował się teraz niczym.
Ubrany był w spodnie z odbitkami podeszew i zgniłych pomidorów ze śmietnika oraz w stary trencz Zaremby, litościwie skrywający wygniecioną koszulę i marynarkę o naderwanym rękawie. Ale stan garderoby również nie zaprzątał jego uwagi. Podobnie jak ból nosa i pleców, promieniujący w czasie biegu mimo morfiny. Jego umysł nie troszczył się teraz o nic, co nie było związane z osobą Renaty Sperling, która wczoraj w knajpie Gutmana wynajęła u fiakra kurs na ulicę Zadwórzańską.
– Posłuchaj, Edziu – sapał Zaremba, kiedy jeszcze mógł za nim nadążyć – wiem, że ta umowa z Kocowskim jest dla ciebie niekorzystna, bo honorarium otrzymasz dopiero po zakończeniu sprawy. Wiem, ale mogę ci pożyczyć trochę forsy… Najlepiej będzie, jak pójdziesz do syna Luby Bajdykowej, on nie wierzy policji i wynajmie cię jako prywatnego detektywa. To bogaty facet, dobrze zapłaci! No czekaj, do jasnej cholery! Co za wariat!
Te ostatnie słowa Zaremba wypowiedział z wyraźną irytacją i zatrzymał się prawie w połowie drogi, pod znanym zakładem fryzjerskim Kostynowicza. Tam wysapał się do woli, zapalił papierosa i poszedł za Popielskim, który niknął gdzieś pośród studentów politechniki zmierzających do swojej Alma Mater.
Popielski skręcał właśnie w Zadwórzańską. Minął z lewej strony jedną przecznicę i kiedy już dochodził do drugiej, do ulicy Grunwaldzkiej, ujrzał spory tłum. Ludzie stali w prześwicie pomiędzy kamienicą numer 17 i 19, prowadzącym na podwórko zastawione pojemnikami na śmieci. Tam jednak wstępu nie mieli, ponieważ przy śmietniku stało trzech umundurowanych policjantów. Od strony Grunwaldzkiej wejście na podwórko uniemożliwiał natomiast duży mur z żelazną bramką, w której stał tylko jeden stróż prawa. Popielski usiłował wbiec na podwórko wprost z Zadwórzańskiej. Policjant w mundurze, którego kołnierz obszyty był dwoma srebrnymi galonikami i arabską szóstką, zatrzymał biegnącego.
– Dokąd to?! – wrzasnął posterunkowy. – Tu nie wolno! A won mi stąd!
– Ja do zidentyfikowania zwłok. – Popielski oparł dłonie na kolanach i wydawał z siebie rzężenie przepalonych nikotyną płuc.
– A już stąd! – Policjant tracił cierpliwość.
– Posterunkowy Henryk Kowalski z komisariatu VI! – Popielski w końcu się wycharczał. – Znam was i wy mnie znacie! Spójrzcie na mnie! Na moją łysinę!
Posterunkowy Kowalski otworzył usta i łykał powietrze. Bez słowa wskazał Popielskiemu bramę, z której właśnie wychodził doktór Pidhirny.
– Za śmietnikiem na podwórku – powiedział do niego medyk sądowy z bezgranicznym zdziwieniem w oczach.
Popielski kiwnął mu głową i wpadł na podwórze. Za śmietnikiem stał furgon z Zakładu Medycyny Sądowej. Popielski rozepchnął krępe plecy dwóch sanitariuszy i uklęknął u stóp zwłok wciśniętych w szparę pomiędzy śmietnikiem a ścianą domu numer 19. Zdarł prześcieradło i patrzył. Widział szczupłą stopę z pomalowanymi paznokciami, udo obleczone w pończochę i jędrną pierś młodej kobiety. Oparł się o ścianę i zamknął oczy. Ale to nie pomogło. Wciąż widział dziwne więzy łączące stopy, szyję i ręce, język zagryziony przez zęby, siną pręgę widoczną zza grubego włochatego sznura, niezliczone piegi pokrywające całe ciało i kręcone rude włosy rozsypane i zaścielające wejście do śmietnika.
2
ZANIM POPIELSKI PRZYSTĄPIŁ DO OBOWIĄZKÓW policyjnego rzeczoznawcy, minęło kilka dni, potrzebnych mu na wprowadzenie zmian w dotychczasowym życiu.
Najpierw musiał dojść do względnego ładu ze zdrowiem – przede wszystkim zaleczyć rany na plecach na tyle, by móc żyć bez morfiny i w miarę bezboleśnie chodzić. To, ku radosnemu zdziwieniu doktora Buraczyńskiego, który codziennie zmieniał opatrunki, następowało bardzo szybko. Po trzynastu dniach od bestialskiego pobicia doktór zamienił bandaże oplatające dotąd cały tułów chorego na płócienne kwadraty, przylepiane co drugi dzień plastrami do ramion i pośladków. Chociaż złamany nos, z którego medyk wyjął już tampony, bolał przenikliwie przy przypadkowym dotknięciu, Popielski czuł, że wraca do zdrowia.
Aby ten powrót był możliwie pełny, a zmiany korzystne, musiał szybko zarobić sporą sumę pieniędzy na pokrycie dziury w budżecie domowym spowodowanej leczeniem, pijatykami, podróżą do Stratyna, a nade wszystko – rezygnacją z korepetycyj. Nadzieje na odrodzenie finansowe wiązał ze wskazówką Zaremby, by zaoferować swe usługi detektywistyczne synowi Luby Bajdykowej. Było to zresztą jedyne możliwe teraz zajęcie, ponieważ śledztwo w sprawie zamordowanej rudowłosej kobiety utknęło w miejscu z dwóch powodów – po pierwsze, w ostatnich dniach nie zgłoszono żadnego zaginięcia i nikt nie mógł zidentyfikować zmarłej, a po drugie – i profesor Kuryłowicz, i rabin Schatzker zwlekali przez kilka dni, każdy z innych powodów, z przetłumaczeniem nowego hebrajskiego zapisu, który w dniu morderstwa dotarł do Kocowskiego.
A zatem nic innego Popielskiemu nie pozostawało, jak udać się na ostry zakręt ulicy Sobińskiego, gdzie stała nowoczesna willa inżyniera naftowo-maszynowego Mikołaja Bajdyka Prywatny detektyw in spe umówił się telefonicznie na wizytę i zjawił się tam w pierwszą niedzielę maja, punktualnie o godzinie dziesiątej rano.
Inżynier Bajdyk spędził ostatnie piętnaście lat na polach naftowych Teksasu i przez te wszystkie lata wchodził w kontakt z tak zadziwiającymi personami – łowcami skarbów, poszukiwaczami złota, płatnymi mordercami, Indianami w pióropuszach i Murzynami grającymi na wszelkich instrumentach – że twarz Popielskiego, schowana pod dużym kapeluszem i ozdobiona wielkimi czarnymi okularami, żółto-niebieskimi sińcami oraz złamanym nosem, nie zrobiła na nim większego wrażenia. Inżynier, przepracowawszy wiele lat w brudzie ropociągów, ubierał się niedbale i pojęcie elegancji było mu najzupełniej obce, toteż nawet nie dostrzegł, iż ubiór jego gościa wygląda, jakby dopiero co wyszedł spod igły krawca.
Popielski, siedząc teraz w jego gabinecie, przypominał sobie passusy raportu medycznego na temat Luby Bajdykowej i doszedł do wniosku, iż niechlujne odzienie i w ogóle brudne otoczenie jest chyba charakterystyczną cechą tej rodziny, mimo że matkę i syna dzieliła finansowa przepaść. Nowiutki citroen stojący na podjeździe domu pokryty był tu i ówdzie stwardniałymi ptasimi odchodami. Willa, malowniczo położona wśród starych drzew i kwitnących krzewów, przepełniona była ciężkim zaduchem i zastarzałym brudem. Najwyraźniej nie zatrudniano tu służby, bo wszędzie leżały stosy starych butów, ubrań i talerzy. Niedalekie od prawdy było przypuszczenie Popielskiego, że dom ten, zamieszkiwany przez samotnego wdowca, ożywa dopiero nocą, kiedy to słychać piski szczurów, a zamiast dywanów podłogi pokrywają roje karakonów. Gospodarz ubrany był w poplamiony fartuch, spodnie o poszarpanych nogawkach, z których wystawały nitki, i w buty, które od dawna nadaremnie domagały się pasty. Na biurku piętrzyły się rysowane na kalce wykresy i matematyczne obliczenia.