Westchnął ciężko i postanowił rozwiązać tę patową sytuację nazajutrz. Dzisiaj chciał się cieszyć godziwym zarobkiem. Wysiadł przy elektrowni i udał się w stronę mieszkania. Po drodze popatrzył z nostalgią w okna swojego dawnego gabinetu w gmachu Komendy Wojewódzkiej na rogu Leona Sapiehy i zbiegł szybko wzdłuż parku okalającego cytadelę w stronę poczty. W kwiaciarni „Flora” kupił bukiet czerwonych róż dla Leokadii, w pobliskiej cukierni na Sykstuskiej – czekoladę z orzechami dla Rity i paczkę dropsów dla służącej Hanny.
Pięć minut później obdarował swoje panie prezentami. Dystyngowana Leokadia przyjęła kwiaty i kopertę z pieniędzmi z łagodnym uśmiechem i olimpijskim spokojem, Rita zaś na widok czekolady skakała i wydawała okrzyki jak mały dzikus. Popielski wymienił marynarkę na wiśniową bonżurkę, usiadł wygodnie w zaciemnionym salonie w fotelu pod stojącym zegarem, zapalił papierosa i patrzył, jak kuzynka rozkłada równomiernie kwiaty w kryształowym wazonie, dosłownie przed chwilą skreślonym przez nią z listy przedmiotów do zastawienia. Podbiegła do niego córka i nadstawiła mu do pocałowania umazaną czekoladą buzię. „Suum cuiąue – pomyślał – daję każdemu swoje, czyli to, co mu się słusznie należy: Leokadii – szacunek i przywiązanie, Ricie – miłość ojcowską”.
Był senny, syty i zadowolony. Przymknął oczy. Z balkonu, spod grubej kotary dochodził lekki powiew. Słyszał szelest kart, którymi Leokadia układała pasjansa, i szmer kredki po brystolowej kartce, na której Rita wyrysowywała domy, pałace, góry i rzeki. Wszyscy siedzieli w jednym pokoju. Wszystkim było dobrze. Wszyscy mieli to, czego pragnęli.
Z drzemki wyrwał go telefon. Spojrzał pytająco na służącą Hannę, która stała w drzwiach do salonu ze słuchawką w dłoni.
– Ja si katulam du Herszosa pu cielęciny na sznycli – powiedziała, odłożyła słuchawkę na stolik telefoniczny i wyszła z mieszkania.
Popielski doskoczył do aparatu, zirytowany nieco na służącą, która nie dość, że nigdy nie informuje, kto dzwoni, to jeszcze naraża go na śmieszność, zdradzając przed obcymi codzienne sprawy domowe.
– A tu cię mam, Edziu – usłyszał rozweselony głos Zaremby. – A ładnie to tak w niedzielę chodzić do żydowskiego rzeźnika? A nie znasz to, bracie, powiedzenia „swój do swego”?
– A dajże spokój, Wilek. – Popielski uśmiechnął się. – „Swój do swego” to będzie dzisiaj wieczorem. Chcę ci oddać stówę, którą mi pożyczyłeś. Może tak dzisiaj w „Luwrze”? Dawno tam nie byłem.
– Aaa widzisz – głos Zaremby spoważniał. – Ja właśnie w tej sprawie… To znaczy nie w sprawie stówy, ale w sprawie spotkania. Dzwonię do ciebie z polecenia Kocowskiego. Mam przekład nowego zapisu hebrajskiego. Jest jakiś dziwny i mowa jest w nim wprost o zabijaniu…
– O dziewiątej w „Luwrze”?
– Się wie!
Popielski wrócił do pokoju i zasiadł znów w fotelu. Wyczuł, że w czasie jego nieobecności zmienił się nastrój w salonie. Wprawdzie Leokadia dalej układała pasjansa, ale czyniła to jakby głośniej, a Rita zapamiętale kolorowała brystol. „Czyżby się pokłóciły?” – pomyślał nieco podminowany.
– Ależ popędziłeś do tego aparatu! – odezwała się po niemiecku Leokadia. – A tu rozczarowanie, smutne rozczarowanie, nieprawdaż, Edwardzie?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– No bo to przecież nie była ona. – Kuzynka nie podniosła nawet wzroku znad kart. – To pan Zaremba, a nie twoja słodka Żydóweczka…
Rita już raz kiedyś słyszała z ust ciotki to ostatnie niemieckie określenie, a zatem wiedziała, o kim mowa. Zacisnęła usta i patrzyła na ojca nieruchomym spojrzeniem. Obie kobiety jego życia nie znosiły tej, która nawet nie zdążyła się w nim pojawić. Już być może chciała się tam rozejrzeć, kto wie – marzył – czy nie szukała tam miejsca dla siebie! A wtedy on rzucił się na nią jak na tanią dziwkę! Z natarczywością pchał łapy pod jej sukienkę! Dotknąwszy kawałka nagiego ciała nad pończochą, drżał rozpalony pożądaniem! Chciał odpłacić jej za to, że widziała poniżenie go przez Bekierskiego. Brać ją gwałtem, rwać za włosy, gdyby klęczała u jego stóp! Tak o tym roił. A potem przyszedł palący policzek i palący wstyd. On dostał, co mu się należało – sprawiedliwą lekcję pogardy – ale ona nie dostała nawet słowa przeprosin. „Suum cuique” – myślał teraz stary, poobijany satyr.
Nie podjąwszy dyskusji z Leokadią, zdusił niedopałek i wyszedł do przedpokoju. Starannie zamknął drzwi do salonu i usiadł przy konsolce z aparatem. Sięgnął po książkę telefoniczną, znalazł w niej, czego szukał, i wykręcił numer. Był spięty, choć wiedział, że głosu Renaty i tak nie usłyszy w słuchawce.
– Tu mówi Stratyn, rezydencja Józefa hrabiego Bekierskiego – usłyszał nieco teatralny ton.
– Dzień dobry – powiedział z lekkim drżeniem głosu. – Czy rozmawiam może z majordomusem, panem Stanisławem Wiąckiem?
– Tak, przy aparacie.
– Mówi Edward Popielski. To mnie pan zawiózł…
– Wiem, czym mogę służyć?
– Chciałbym rozmawiać z panną Sperling.
– Już tu nie pracuje.
W słuchawce zapadła cisza. Popielski usłyszał stuknięcie, a potem jakieś szmery, rozmowy, a nawet muzykę. Nie było sygnału przerwania połączenia. Czekał. Czuł, że wszystko go swędzi, że jakieś owady oblepiają jego ciało i włażą mu do wszystkich otworów w głowie. Znał dobrze to uczucie. Wściekła, swędząca niecierpliwość.
– Panna Sperling jest we Lwowie – po minucie usłyszał trzask w słuchawce i ściszony głos Wiącka. – Mieszka u panny Marianny Stoleckiej, adres…
– Zadwórzańska ile? – przerwał mu niecierpliwie Popielski.
– Nie żadna Zadwórzańska. Lindego 3. – Stary kamerdyner rozłączył się, dodawszy jeszcze: – Życzę powrotu do zdrowia.