Выбрать главу

– Czekaj pan! Ali szwytki gościuniu! – Stróż podbiegł do wychodzącego i szepnął mu do ucha: – Czarnej bini [51] nie byłu, a u panny Stoleckij ta był cału noc pan inżynier.

– Co to za inżynier? – W Popielskim obudził się policjant. – Zna go pan?

– Ta nazwiska to ja ganc zapomniał!

– A to panu przypomni? – W wypielęgnowanych palcach Popielskiego zabłysła znów moneta dwudziestogroszowa.

– Ten cwancygier** całkim mi wszystku przypomniał. – Dudek schował monetę. – Inżynier hrabia Bekierski! Ma wielki majątyk, ali gdzie, ta nie wim.

Popielskiego zalała nienawiść tak gwałtowna, że nagle ujrzał właściciela majątku Stratyn leżącego we krwi i w rzygowinach na posadzce tej kamienicy. Podał rękę stróżowi. Musiał go mieć po swojej stronie, kiedy Bekierskiemu – prędzej czy później – stanie się coś złego w tej bramie na Lindego. A potem już o tym nie myślał. Całą jego uwagę zaprzątało pojęcie ménage å deux – ze sobą i z Renatą w rolach głównych.

Kiedy wszedł do mieszkania, jego nastrój zmienił się po raz kolejny tego poranka. Leokadia oznajmiła, iż był telefon od sekretarza samego komendanta wojewódzkiego. Inspektor Czesław Paulin Grabowski życzył sobie widzieć Popielskiego dzisiaj o szóstej w swoim gabinecie.

6

DO GODZINY AUDIENCJI WYZNACZONEJ POPIELSKIEMU przez komendanta pozostawało jeszcze bardzo dużo czasu. Prawie cały dzień. Dwie godziny snu wystarczyłyby, aby przespać najostrzejsze światło południa i zregenerować siły naruszone przez wczorajszy alkohol. Było mu akurat tylko tyle potrzebne, by wypocząć po zdarzeniach poranka, które targały jego uczuciami w sposób zmienny i nieprzewidywalny.

Popielski zasunął zasłony w gabinecie, na głowę włożył haftowaną szlafmycę i wszedł pod kołdrę. Zamknął oczy i czekał na ten moment, kiedy myśli przestają brzęczeć po głowie i przekształcają się w szereg obrazów – łagodnych, obojętnych i sennych. Gdy takie obrazy się nie pojawiały, zwykle sam je wywoływał: przed jego oczami rozlewały się szerokie stepy Ukrainy i wielkie szumiące rzeki. Te wizje były ostatnią rozpaczliwą próbą wezwania Morfeusza. Po nich nadchodził albo sen, albo sucha, zgrzytająca różnorodnością dźwięków, znienawidzona bezsenność.

Teraz myśli odmawiały mu posłuszeństwa i nie był w stanie roić o wodach i trawach zielonej Ukrainy. Zamiast tego pobudzona pamięć podsyłała mu na zmianę – już to łagodny owal oblicza Renaty Sperling rozjaśnionego wielkimi zielonymi oczami, już to zacięte usta i grubo ciosane szczęki inspektora Czesława Paulina Grabowskiego. I jedna, i druga wizja powodowała silne podniecenie – choć całkiem różnego rodzaju. I jedna, i druga wywoływała wyrzuty sumienia – Renata ostrzegała: „Festina lente!” [52], komendant krzyczał: „Ja mam pana przyjąć na powrót do pracy, a pan mi tu przychodzi i nie wie nic o tych zapisach Hebraisty!”. Popielski odrzucił gwałtownie kołdrę, wstał i usiadł ciężko za biurkiem. Zapalił lampę, sprawdził, czy zasłony szczelnie zakrywają okno, a potem przystąpił do pracy. Rozłożył na zielonej skórze blatu kartki z hebrajskimi zapisami i długo na nie patrzył. Potem otwarł słownik hebrajski i wynotował wszystkie miejsca w Starym Testamencie, w których występują użyte w zapisach wyrazy. Ze swojej wielkiej czterodrzwiowej biblioteki, ozdobionej z obu stron postaciami żniwiarzy, wyjął teraz cztery egzemplarze Biblii, w czterech wersjach językowych – polskiej, hebrajskiej, greckiej i łacińskiej.

Wydawało mu się, że zapisy mordercy są przypadkowe, byle jakie, płaskie i po prostu głupie. Czuł, że imitują one tylko jakąś głęboką okultystyczną treść. Dlatego postanowił im się przyjrzeć w innych kontekstach, zrozumieć je dogłębnie i etymologicznie. Wiecznym piórem Waterman przepisywał w czterech językach miejsca biblijne na małe kartoniki, tam podkreślał wyrazy występujące w komunikatach mordercy i usiłował się dogrzebać do ich pierwotnych znaczeń. Potem porównywał te znaczenia w czterech wersjach językowych i czuł coraz większe podniecenie twórcze. Wciągały go nie tyle jakieś mgliste wyobrażenia celu pracy, ile sama praca. Ekscytowało go własne równe pismo, cieszyły podkreślenia czerwonym atramentem różnic znaczeniowych, zgrzyt stalówki na papierze, a nawet zapach otwartej biblioteki. Nie zauważył, kiedy minęło południe, ledwo zarejestrował przyjście Rity ze szkoły i jej pocałunek wyciśnięty na ojcowskim policzku, prawie że nie poczuł smaku obiadu, który mu przyniesiono do gabinetu. Dopiero koło trzeciej opadł z sił. Oparł się bezwładnie o obrotowy fotel, nogi wyciągnął prosto przed siebie i patrzył na swoje notatki ze wzrastającą irytacją. „No tak – myślał – tym właśnie obdarzę dzisiaj inspektora Grabowskiego. Rozważaniami naukowymi. Powiem mu, że hebrajski wyraz»jutrzenka«jest spokrewniony z wyrazem»zaczarować«! Ależ się stary ucieszy! Ależ mnie uhonoruje! On tylko spojrzy na mnie i powie słodko:»Co to za uczony wykład, panie! Pan powinieneś być profesorem na uniwersytecie, ale tam, jak słyszałem, nie bardzo pana chcą«. Spojrzy na listę swych pracowników i doda:»A my, o ile się nie mylę, nie mamy etatu dla żadnego profesora«„.

Popielski wstał od biurka, zapalił papierosa i zrzucił szlafmycę. Musiał zająć się przez chwilę czymś innym, aby rozwiać obraz rozsierdzonego komendanta Grabowskiego.

Na najniższej półce biblioteki stały oprawione roczniki „Deutsche Schachzeitung”, którą kiedyś abonował. Wyjął pierwszy lepszy rocznik i zaczął przerzucać kartki. W dziale „Ciekawostki” natrafił na zabawną opowiastkę o szyfrowaniu wiadomości ruchem konika szachowego. Otóż pewna bardzo zamożna i nieszczęśliwie zakochana panna przesyłała swemu ubogiemu adoratorowi listy z pozornie głupimi i bezsensownymi zdaniami. Adresat, pozbawiony przez rodziców ukochanej nadziei na ożenek, wiedział, że punktem wyjścia jest litera znajdująca się w prawym górnym rogu listu. Wyszedłszy od tej litery ruchem konika szachowego, odczytywał tajne przesłania i wyznania. Ojciec panny, zapalony szachista, odkrył któregoś dnia te szyfry i doszedł do wniosku, że jego córka, odznaczając się tak wielką mądrością, nie mogła się pomylić w wyborze przyszłego męża. Zgodził się zatem na ożenek, a cała historia zakończyła się happy endem.

Popielski w trakcie lektury tego opowiadania zesztywniał w nagłym skupieniu. Bezsens idiotycznych zdań zapisywanych przez szachistkę był tylko pozorny, a ich właściwa treść ukrywała się pod kodem znanym tylko zakochanym. A może pod bełkotem zapisów Hebraisty coś się skrywa? Może należy czytać te zdania, skacząc po składających się na nie literach? Może coś znaczy na przykład co trzecia hebrajska litera? A może co czwarta? Tylko ile liter powinien wynosić ten skok? Bez tej informacji mogę tak sobie skakać do końca życia – pomyślał – zwłaszcza jeśli długość skoku nie jest żadną stałą! Może najpierw należy przeskoczyć dwie litery, a potem pięć? A co jeśli liczby skoku tworzą jakiś ciąg?

Wstał i zaczął krążyć po pokoju z papierosem w ustach. Jeśli jeden i drugi zapis są zaszyfrowane na tej samej zasadzie, to musi znaleźć w nich coś wspólnego. Usiadł nad kartkami i czytał jeszcze raz polski przekład obu fragmentów.

Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć dla syna jutrzenki (Lucyfera) nie są piętnem i nie są złem.

Słońce się ukryło, [był] lament człowieka, bóg zamordowany i stało się święto dla podniebienia sępa i lewiatana.

Oczywiście, że wspólny dla obu zapisów był motyw diabła – nazwanego raz synem jutrzenki, czyli Lucyferem, a raz lewiatanem. To może być właściwy trop liczbowy! Przecież w całej tradycji chrześcijańskiej liczbą szatana jest 666! Może zatem należy odliczać co szóstą literę każdego zapisu? A może skakać sześćdziesiąt sześć razy, a nawet sześćset sześćdziesiąt sześć?

Popielski zaczął sprawdzać najprostszą hipotezę. Z pierwszego zapisu hebrajskiego pokolorował i wypisał co szóstą literę

To samo uczynił z drugim tekstem:

вернуться

[51] Dziewczyny.

вернуться

[52] Spiesz się powoli.