Выбрать главу

Otrzymał dwa sześcioliterowe wyrazy:

Rzucił się gorączkowo na słownik hebrajsko-niemiecki Geseniusa i na gramatykę tegoż autora. Nie znalazł tam żadnego wyrazu ani nie utworzył żadnej formy, która by odpowiadała hipotetycznym wyrazom złożonym z oznaczonych liter.

Podparł głowę rękami i zaczął masować skronie. Uwagę jego przyciągnęła pewna regularność. Gdyby po każdej oznaczonej literze postawić kreskę, oddzieliłoby się po sześć sensownych wyrazów lub fraz. Gorączkowo to zapisał i otrzymał dwa kwadraty literowe. Każdy z nich zbudowany był z boku sześcioliterowego.

Podszedł do okna, uchylił lekko kotarę i otworzył lufcik, który zaczął prawie widocznie wsysać nagromadzony w pokoju dym. Po sekundzie i w jego głowie zrobiło się jaśniej. „Kwadraty złożone z liter – myślał – to nic innego, jak kwadraty magiczne”. Natychmiast przypomniał sobie najsłynniejszy z nich: łaciński kwadrat magiczny, którego litery czytane poziomo i pionowo dawały te same wyrazy, a te tworzyły bezsensowne zdanie „siewca Arepo z trudem dzierży koła”

Już zaczął wypisywać litery z obu hebrajskich kwadratów i układać je w pionie, kiedy do jego pokoju weszła Leokadia.

– Już piąta, Edwardzie – uśmiechnęła się – a ty wciąż rozwiązujesz szarady. Mówiłeś mi, że masz iść na uniwersytet po jakąś książkę, a potem czeka cię ważne spotkanie… Nie sądzę, by komendant Grabowski uwzględnił takie oto usprawiedliwienie: „spóźniłem się, panie inspektorze, bo wciągnęła mnie pewna łamigłówka”…

Leokadia się myliła. Szef lwowskiej policji popadł dziś w wielką desperację i byłby gotów pójść na największe ustępstwa i przyjąć nawet najfantastyczniejsze usprawiedliwienia, gdyby dzięki temu posunęła się naprzód sprawa zabójstw Luby Bajdykowej i Lii Kochówny.

7

SZEF LWOWSKIEJ POLICJI INSPEKTOR Czesław Paulin Grabowski patrzył na Edwarda Popielskiego ciężkim, niechętnym wzrokiem.

Dzień imienin zaczął się dla szefa Komendy Wojewódzkiej Policji pozornie bardzo dobrze, bo od życzeń, jakie mu złożył przez telefon sam komendant główny.

– A na końcu życzenie z twojego lwowskiego podwórka – pułkownik Janusz Jagrym-Maleszewski zakończył długą litanię wszelkich pomyślności. – Życzę ci, bracie, abyś szybko ujął tego bandytę, o którym już huczą we wszystkich gazetach…

– Dziękuję ci z całego serca za te piękne wyrazy przyjaźni – powiedział Grabowski do swojego szefa. – I również za ostatnie życzenia, które się spełnią lada chwila…

– To bardzo dobrze, bo nam w Warszawie się zdaje, że ta bestia mordująca kobiety i wysyłająca żydowskie karteczki wodzi was trochę za nos. Mamy informacje, że prasa szykuje się do kolejnych ataków. Wiesz, jakie to może być nieprzyjemne…

– Z Warszawy nie wszystko dobrze widać. – Grabowski zdrętwiał. – Oczekujesz szczegółowego raportu?

– Oczekuję, stary druhu – Jagrym-Maleszewski mówił powoli i dobitnie – że spędzisz dzisiaj przyjemnie swoje imieniny. A pojutrze, kiedy już odpoczniesz, prześlesz mi dokładny raport oraz ewentualne zapotrzebowanie na specjalistę do spraw żydowskich. Mamy takich wielu…

– Bardzo ci dziękuję, ale jest to zbędne. Mamy też takich u siebie.

To świetnie. A zatem powodzenia i jeszcze raz wszystkiego dobrego na imieniny! Grabowski w czasie uroczystości w auli komendy był w kiepskim nastroju. Z roztargnieniem słuchał przemówień i życzeń składanych mu przez kierowników działów i referatów, oficera inspekcyjnego oraz kierowników komisariatów. Kiedy te już się skończyły, ze sztucznym uśmiechem wstał od stołu, podziękował za miłe słowa, trochę się jąkając, po czym zszedł z podium z kieliszkiem wódki w dłoni, aby stuknąć się ze wszystkimi policjantami służącymi pod jego komendą. Podczas tego corocznego rytuału zamienił prawie z każdym dwa słowa, próbował nawet żartować, lecz był nieobecny duchem, a jego chmurna mina osłabiała i tak już wymuszony dowcip owych żartów.

Nagle twarz komendanta zajaśniała szerokim, szczerym uśmiechem. Stało się to wtedy, gdy stukał się kieliszkiem z aspirantem Wilhelmem Zarembą i z ust podwładnego usłyszał następujące zdanie:

– Czy pan pułkownik zgodziłby się przyjąć na posłuchaniu zwolnionego ze służby komisarza Edwarda Popielskiego? On wie, jak rozwiązać sprawę Bajdykowej i Kochówny.

Grabowski stuknął się raz jeszcze kieliszkiem z Zarembą, rozpromienił, po czym krążył dalej po auli, przyjmując imieninowe życzenia. Żadne z nich nie sprawiło mu jednak takiej osobliwej przyjemności jak prośba aspiranta. Każdy, kto życzyłby komendantowi rychłego ujęcia jakiegoś przestępcy, naraziłby się na jego gniew, ponieważ w takim życzeniu zawarta byłaby aluzja do nieudolności policyjnych działań. Każdy z podwładnych Grabowskiego zdawał sobie z tego sprawę i unikał jak ognia tematu niedawnych mordów na wróżce i prostytutce. Dziś oprócz komendanta głównego pułkownika Jagrym-Maleszewskiego jedynie Zaremba nawiązał do tej sprawy, lecz nie zdawkowym życzeniem, ale konstruktywną sugestią, ważną propozycją.

Inspektor skończył swój imieninowy obchód, po łyku wódki i zjedzeniu zakąski ukłonił się zebranym i wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków. On sam usiadł w gabinecie, poprosił sekretarkę o niełączenie przez kwadrans żadnych rozmów, chyba że z wojewodą lub arcybiskupem, i zastanowił się głęboko nad słowami Zaremby.

Może kiedy indziej potraktowałby je jako zuchwałość, jako bezczelne pogwałcenie zasady drogi służbowej, które wyrażałoby się w pominięciu bezpośredniego zwierzchnika, czyli Kocowskiego. Może kiedy indziej, ale nie teraz. Znał doskonale stosunki panujące w Urzędzie Śledczym i wiedział, że ścieżka służbowa byłaby w tym wypadku całkiem niedrożna – Kocowski, zaprzysięgły wróg Popielskiego, zablokowałby ją skutecznie. Sam Grabowski cenił wysoko Łyssego, ale ani przez chwilę się nie wahał przed zwolnieniem go po jego karczemnej awanturze ze zwierzchnikiem. Komendant, miłośnik zdecydowanych działań wojskowych, jakie niedawno przedsięwziął, pacyfikując ukraińskie wsie, uznawał prawie za ciężką zbrodnię każdą niesubordynację wobec zwierzchników i o takim przestępcy nie chciał już nigdy słyszeć. Dzisiejszy poranny telefon i delikatne upomnienie ze strony pułkownika Jagrym-Maleszewskiego zachwiało poglądy Grabowskiego na temat hierarchicznych przewinień. Obaliła je zupełnie delikatna sugestia szefa o tym, iż prasa szykuje się do ataku. Grabowski doskonale pamiętał sytuację sprzed kilku lat, gdy w Kowlu udzielił wywiadu „Kresom”. Jego wypowiedź o „bandytyzmie, który leży w charakterze miejscowej ludności”, spreparowana i przeinaczona przez korespondenta, wywołała burzę parlamentarną. Wówczas to Komunistyczna Frakcja Poselska domagała się pociągnięcia go do odpowiedzialności. Ostatecznie „Kresy” zamieściły sprostowanie, lecz nienawiść Grabowskiego do prasy nigdy już nie osłabła.

Podjął decyzję. Zanim zadzwonił telefon z życzeniami imieninowymi od arcybiskupa Twardowskiego, solenizant kazał sekretarce wezwać Popielskiego na szóstą.

Minutę wcześniej wybiła właśnie ta godzina i Popielski siedział teraz przed nim. Ze swą poobijaną gębą i w nowym, świetnie dopasowanym ubraniu sprawiał wrażenie alfonsa lub gangstera z Chicago. Być może kiedyś ta podejrzana aparycja zupełnie by go zdyskredytowała w oczach inspektora. Ale nie dzisiaj. Nie po porannym telefonie komendanta głównego.

– Nie mam zbyt dużo czasu. – Grabowski chciał jeszcze dodać „panie komisarzu”, ale ten tytuł zupełnie nie pasował do poharatanego cywila, który przed nim siedział. – Do rzeczy zatem!

– Mam informacje, które pozwolą ująć Hebraistę. – Popielski wiedział, że to określenie za sprawą Zaremby już funkcjonuje w Urzędzie Śledczym.

– No to niech pan je przekaże inspektorowi Kocowskiemu. – Komendant wstał zza biurka i obciągnął mundur. – Wiem, że już pan z nim współpracuje jako ekspert od języków starożytnych. Jeśli pańskie nowe informacje rzeczywiście ułatwią nam pracę, docenimy ten wspaniały obywatelski gest. Coś jeszcze?