– Panie Król, mam lat czterdzieści cztery – uśmiechnął się Popielski – i jestem wciąż w randze szeregowca… Niech pan do mnie mówi „szeregowy Popielski”!
– Jak to? – Oczy portiera zaokrągliły się ze zdumienia.
– Potrzebuję listy osób, które korzystały z ksiąg adresowych w ostatnich dziesięciu latach. – Edward sięgnął do kieszeni po papierosy. – Czy pan mi w tym pomoże, czy powinienem zadzwonić do jakiegoś z pracujących tu archiwistów…
– Może pan sam w archiwum. – Król wciąż nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie na nim wywarła ta niespodziewana wieczorna wizyta i dziwne słowa Popielskiego. – Proszę dać mi upoważnienie, ja ji odpiszy dla szefa. U nas jest wszystku na tipes-topes, panie…
– Szeregowy. – Popielski zapalił papierosa.
Król spojrzał z niedowierzaniem na rozmówcę i poprowadził go do archiwum. Po chwili Popielski przeglądał katalog. Znalazł w nim najpierw listę wypożyczeń, która według adnotacji na karcie katalogowej miała się znajdować w gabinecie archiwistów, w oszklonej szafie numer VII. Udał się tam zatem i rzeczywiście znalazł teczkę w miejscu wskazanym przez katalog. Wykaligrafowany na niej napis głosił: „Regestr wypożyczeń akt adresowych”.
Popielski wyjął notatnik i pióro Waterman, zdjął marynarkę i zasiadł za biurkiem, które należało, jak go poinformował Król, do pana Łopuszniaka. Wykorzystał nie tylko jego miejsce pracy, ale nawet strój roboczy, który wisiał obok na wieszaku. Na plecy włożył nieco przyciasny fartuch, na przedramiona wciągnął zarękawki, a na głowę z niejakim trudem wcisnął daszek Zabezpieczony w ten sposób przed kurzem i ostrym światłem lampy, przekręcił włącznik i biurko zostało zalane przez światło spod klosza w kształcie tulipana. Zaczął skrupulatnie przeglądać regestr wypożyczeń akt adresowych. Ta praca tak mocno go pochłonęła, że zapomniał prawie o tym, co go spotkało w mieszkaniu Szaniawskiego, dokąd się udał w radosnych podskokach po tajnej naradzie na Zadwórzańskiej.
Od razu zorientował się, że regestr nie obejmuje pracowników urzędu. Ci, jak przeczytał w regulaminie archiwum, wypełniali jedynie rewersy, które raz na miesiąc wynoszono na makulaturę. A zatem w wykazie wypożyczeń zapisane były wyłącznie osoby z zewnątrz. Było ich dwieście pięćdziesiąt. Wypisanie nazwisk zajęło Popielskiemu dwie pełne godziny.
Pierwszym krokiem selekcji tych osób, jak uznał, powinno być ewentualne zameldowanie na ulicy Zadwórzańskiej. Udał się więc do głównego pomieszczenia archiwum i szukał adresu każdego z dwustu pięćdziesięciu wypożyczających. Około drugiej w nocy usiadł ciężko na fotelu i wbrew zakazowi obowiązującemu w archiwum zapalił papierosa. Patrzył ponuro na wykaligrafowaną przez siebie listę. Tylko przy jednym nazwisku, Antoni Biłyk, był skrót „Z 62 m. 7”. A obok zapis „+ 1927”, co oznaczało, iż osoba ta nie żyje od 1927 roku.
Już nie ma Antoniego Biłyka, mieszkańca Zadwórzańskiej 62, który przeglądał niegdyś akta adresowe. Już nie ma.
– Już nie ma u mnie panny Sperling – mówi baletmistrz Szaniawski. – O piątej przyjechała dorożką i zabrała wszystkie swoje rzeczy.
– Czy kazała coś przekazać?
– Nic nie powiedziała.
Zdusił papierosa. Tak, jest tylko szeregowcem. Ma rację Owidiusz – kochanek i szeregowiec są do siebie podobni. Pierwszy usycha z tęsknoty na warcie przed drzwiami swej kochanki, drugi pełni wartę przy obozie. I jeden, i drugi pójdzie na koniec świata, by zdobyć to, czego pragnie. „A ja widzę jeszcze jedno podobieństwo – myślał – pomiędzy wojakiem a kochankiem. Żołnierz, widząc śmierć towarzyszy broni, traci wiarę w ojczyznę; zakochany, doświadczając śmierci uczucia, przestaje wierzyć w miłość. Ale ja przecież po śmierci Stefanii w niewiele już rzeczy wierzę i w miłości też nie jestem rekrutem – żaden zawód mnie już nie wypali, nie będę płakał ni hamletyzował, wypiję dzisiaj dużą wódkę i wezmę dziwkę w podróż salonką do Krakowa. A nazajutrz rano przetrę zaropiałe oczy, rozerwę sklejone wargi i przyłożę lód na dudniące skronie. I błazeńsko się uśmiechnę sam do siebie przy goleniu. Jestem doświadczonym żołnierzem. Nic mnie już nie wypali”.
Wbrew swoim zapewnieniom podniósł słuchawkę i wykręcił po raz kolejny numer mieszkania Szaniawskiego.
– Dobry wieczór – powiedział, gdy usłyszał zaspane „halooo”.
– Nie wróciła – zahuczał w oddali głos maestra.
Popielski odłożył słuchawkę.
Przez następne pięć godzin siedział nad księgą meldunkową z roku 1880. Konfrontując nieustannie nazwiska z tabelą gematrii, omijał natychmiast nazwiska zawierające „n”, „s”, „p”, „r”, „sz” i „t”, wypisywał zaś te, na które składały się pozostałe litery i zbitki literowe. Potem liczył ich gematrię. W szóstej godzinie pracy miał dość. Po dwóch kolejnych zorientował się, że przejrzał zaledwie połowę nazwisk z jednego tylko roku. Gdyby chciał dojść do bieżącego roku, musiałby – szybko policzył – przesiedzieć tu sto dni.
Kiedy pierwsi urzędnicy stawili się do pracy, ujrzeli w pokoju nieznanego mężczyznę. Nie zdziwiło ich to wcale, relacji o nim wysłuchali przy wejściu od portiera. Spuchnięte powieki detektywa były zamknięte, a posiniaczona twarz wciśnięta w kartki księgi meldunkowej z 1880 roku. Spokojny, głęboki oddech poruszał lekko jej kartkami. Ozdobiona sygnetem dłoń opierała się na zdjętej z widełek słuchawce telefonu, z którego dochodził cichy, jednostajny pomruk. W palcach drugiej dłoni tkwiło eleganckie pióro. Jego stalówka dotykała otwartego notesu.
Młodszy archiwista Józef Łopuszniak podszedł do swojego biurka, które teraz było zajęte przez śpiącego. Spojrzał do notesu: wśród hebrajskich liter i słupków rachunkowych widniała notatka. „Chaja Lejbach, gematria 68, jest w księdze z 1880 r., później już nie. Co się z nią stało? Czy żyje?”.
Łopuszniak, poinformowany przez Króla o konieczności udzielania detektywowi wszelkiej pomocy, postanowił uczynić to bez budzenia samego zainteresowanego. Poza tym i tak – z racji zaanektowania przez przybysza biurka – był tymczasowo pozbawiony swego stanowiska pracy. Przepisał notatkę i po godzinie znał już odpowiedź na postanowione w notesie pytanie. Wprawiła go w zdumienie. Pobiegł szybko do archiwum prasowego. Przerzucił kilka roczników gazet. Zdumienie archiwisty zamieniło się w osłupienie.
4
URZĘDNIK JÓZEF ŁOPUSZNIAK PRACOWAŁ w oddziale ewidencji ludności od ponad dwóch lat i od momentu podjęcia swych obowiązków działał mocno na nerwy szefowi, panu Władysławowi Som – merowi. Powodem nie było bynajmniej zaniedbywanie czy zgoła lekceważenie poleceń zwierzchnika, lecz wręcz przeciwnie – zbyt szybkie i zbyt perfekcyjne ich wykonywanie. Ta pracowitość byłaby nawet godna pochwały, gdyby Łopuszniak po wywiązaniu się z zadań robił to co inni koledzy, czyli czytał gazety lub dyskutował o polityce. Ale jego te tematy nudziły bardzo szybko – porzucał zatem towarzystwo kolegów i zaczynał myszkować po archiwum. Skutkiem tych jego eksploracyj było zawsze i nieodmiennie znalezienie jakiegoś niedopatrzenia do naprawy albo jakiejś luki do zapełnienia. W ciągu pierwszego miesiąca zauważył, że katalog był dotychczas prowadzony dość kiepsko. Postanowił to zmienić i obietnicy dotrzymał. Zakasał rękawy i zabrał się do usunięcia tej haniebnej usterki Po prawie roku wytężonej pracy katalog stał się wzorcowy – Łopuszniak zaopatrzył go w system odsyłaczy do różnych podkatalogów, w których umieścił skopiowane przez siebie karty.
Pan Sommer ucieszył się tak bardzo z sumienności nowego pracownika, że wystąpił z wnioskiem o przyznanie mu specjalnej nagrody. I wtedy stało się coś zgoła nieoczekiwanego, a szef długo przeklinał swoją dobroć i gorliwość wobec nieopierzonych podwładnych. Otóż kierownik wydziału Va w magistracie pan Rosienkiewicz kwaśno zauważył, że chyba biuro było do tej pory nonszalancko prowadzone, skoro nowy pracownik znajduje w nim takie zaniedbania i on sam Rosienkiewicz, żąda kategorycznie wykazywania kolejnych usprawnień w rocznych raportach. Wobec takiego dictum [59] pan Sommer zmusił innych pracowników do dodatkowych zajęć w ramach ich pensum, skutkiem czego młody archiwista został natychmiast przez nich znienawidzony. Otaczała go dubeltowa niechęć – nie tylko zwierzchnika, który musiał kontrolować wszystkie ponadwymiarowe zajęcia, ale i kolegów, którzy musieli porzucić gazety, sport i politykę dla porządkowania starych akt i wpisów. Łopuszniakowi ta atmosfera biura w najmniejszym stopniu nie przeszkadzała, ponieważ cieszył się teraz osobistym poparciem naczelnika i mógł śmiało oczekiwać pomyślnych zmian w swej urzędniczej karierze. Ponadto miał zmysł porządkowania tak głęboko wszczepiony w mózg, że nie zwracał najmniejszej uwagi na nic, co mogłoby mu przeszkodzić w segregowaniu, korygowaniu i klasyfikowaniu. Nic zatem dziwnego, że kiedy znalazł pytanie zapisane w notesie Popielskiego i stwierdził, że wobec czasowej utraty biurka nie może tego dnia efektywnie pracować, postanowił ułatwić zadanie detektywowi utrudzonemu nocnymi poszukiwaniami. Dodatkową podnietą do pracy była skryta chęć uczestniczenia w jakimś skomplikowanym śledztwie, o czym Łopuszniak, niedoszły prawnik i miłośnik powieści sensacyjnych, marzył od dzieciństwa.