Nie rozstrzygnąwszy tego etycznego problematu, Popielski wysiadł z dorożki pod Ogrodem Jezuickim i wbiegł do mieszkania. Służąca Hanna otworzyła mu drzwi i znaczącym ruchem ręki wskazała na gabinet. Z kuchni dochodził zapach kawy i pieczonego ciasta drożdżowego, z łazienki – bulgot wody w wannie. Te przyjemne domowe odgłosy i zapachy nie uśpiły czujności Popielskiego. Wzrok Hanny mówił wyraźnie: ktoś obcy czeka na pana w gabinecie.
Otworzył drzwi tak gwałtownie, że siedzący za jego biurkiem portier Wacław Król aż podskoczył. Uspokoił się jednak w ułamku sekundy, skulił się i od dołu, trochę z ukosa wpatrywał się w przybysza. Był najwyraźniej wzburzony. Jego uparty, arogancki wzrok i odsłonięte w grymasie zęby ze srebrnymi koronkami nie zdradzały żadnych dobrych zamiarów.
– Dzień dobry, panie Król – powiedział Popielski. – A ładnie to tak zajmować miejsce gospodarza za biurkiem? Fotel dla moich interesantów jest tutaj! – I wskazał dłonią na duży fotel uszak obity zielonym pluszem.
Nocny portier nie odezwał się ani słowem. Popielski napiął mięśnie tak mocno, że ruch ten boleśnie poczuł w plecach. „Ten człowiek najwyraźniej ma złe zamiary, a mnie wciąż wszystko boli. Damże mu radę? Gdzie jest mój pistolet? Czy nocny portier może zaatakować z taką zaciekłością, aby zabić? Czy pracownik biura może zabić? Zabić gwoździem starą śmierdzącą worożychę i zadławić żydowską dziwkę?”
I nagle Popielski zrozumiał błąd, jaki popełnił po przyjściu do archiwum. Musiał teraz koniecznie ten błąd naprawić. Musiał uzyskać od Króla odpowiedź na dręczące go od rana pytanie.
– Proszę dalej spoczywać za moim biurkiem – zaczął spokojnym głosem, siadając w fotelu. – Jest pan moim gościem, a goście powinni siedzieć na honorowym miejscu. Może się pan napije kawy albo lemoniady…
– Nie jestem pańskim gościm. – W oczach Króla zgasły złowróżbne błyski. – Chcę pana zbesztać!
– Że co? – Popielski, by ukryć zmieszanie, wyciągnął w jego stronę papierośnicę, lecz ten pokręcił przecząco głową.
– Jestem prosty gość. – Król położył na biurku pełnomocnictwo Popielskiego. – Ja uwierzył panu na fest. A pan mni zbajdurzył [62]. Ta przed półgodziną dzwoni aparat i pan Sommer mówi o prawdziwym pańskim upoważnieniu, które rychtyk [63] przyniósł jakiś pulicaj. A to – przesunął po blacie kartkę papieru – jest sfałszowany. A pan już nie glina. A ja uwierzył. Mogą mnie na zbity pysk z pracy! Po siedmiu latach! Przez pana!
Popielski przeklinał w myślach swoją dekoncentrację, którą powinien był nazwać raczej ślepym matematycznym instynktem. To on bowiem sprawia, że jego umysł natychmiast reaguje, gdy dociera do niego graficzny lub dźwiękowy odpowiednik jakiejkolwiek liczby. Choćby Popielski myślał o tym, co go najbardziej fascynowało, czyli o ulubionych autorach starożytnych albo o powabach kobiecego ciała, wystarczyło, że dostrzegł jakąś liczbę wypisaną na szyldzie lub usłyszał jakiś liczebnik a natychmiast i nieświadomie się na nim skupiał. Teraz skoncentrował się na liczbie lat przepracowanych w magistracie przez Króla i zupełnie zapomniał o pewnej ważnej rzeczy, o którą chciał go koniecznie zapytać. Tak czy inaczej, musiał portiera udobruchać.
– Przepraszam pana, panie Król. – Popielski skłonił głowę. – I zapewniam, że nikt pana z pracy nie wyrzuci. To moja wina, że pana oszukałem, a nie jest z kolei pańską winą to, że nie rozpoznał pan pełnomocnictwa. Przecież pan nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział! Mnie zaś pan zna i wie, kim jestem. No to mi pan uwierzył. Tak właśnie wytłumaczę to pańskiemu szefowi, panu Sommerowi. Jeszcze dzisiaj. Niech się pan nie martwi, panie Król. Napije się pan kawy, lemoniady? Może jednak papieroska?
– A skąd wim, że to nie są głodny kawałki?! – Portier wstał gwałtownie zza biurka. – Mam swój honor. Ja ni oszukuji jak pan.
Wtedy Popielski przypomniał sobie, czego od rana chciał się dowiedzieć od swego rozmówcy.
– Niech pan mnie spoliczkuje, Król, i w ten sposób sobie pofolguje. – Popielski zerwał się również na nogi i oparł dłonie o blat biurka. – No wal pan w ryj! Ulżyj pan sobie! Ale wcześniej musi mi pan coś powiedzieć! Coś, co może być bezcenne dla mojego śledztwa. Ja pracuję dla policji jako konsultant! – Zdezorientowany portier patrzył przez chwilę na obklejony plastrami policzek swego rozmówcy, który ten mu podstawiał, po czym usiadł ciężko i sięgnął po papierośnicę. – Po przyjściu do archiwum przede wszystkim pana powinienem był o coś zapytać. – Z nozdrzy Popielskiego buchnęły dwa słupy dymu. – Uświadomiłem to sobie dziś rano, kiedy pana już nie było. Otóż prowadzę pewne śledztwo. Muszę w nim odpowiedzieć na pytanie, czy jakiś matematyk przeglądał akta biura meldunkowego, czy nie. Szukałem jak głupi kogoś z zewnątrz, kto by wypożyczał akta z pańskiego biura… Straciłem noc całą na jałowe poszukiwania. Nie przyszła mi do głowy oczywista myśl, że może wśród urzędników jest ktoś, kto mógłby akta wypożyczyć skrycie bez rewersu! A nawet gdyby zrobił to z rewersem, to i tak wszystkie rewersy lądują w składzie makulatury! Ten ktoś, panie Król, to urzędnik, który zna matematykę! No powiedz pan, czy jest u was ktoś taki.
– No ta pewni. – Portier zmrużył oczy przed dymem. – Był taki. Pan Leon Bójko. On mojij Kazi, córce znaczy si, korepetycyj dawał. Mała nijak rachunków ni kumała…
– Bardzo on biedny? Ma rodzinę? Musiał dorabiać korepetycjami? – zapytał Popielski, przypomniawszy sobie określenie „bidołacha”, jakim określała Bajdykowa swojego kochanka.
– No biedny to un ta był, pu tym, jak si zwolnił… Nikt nie wi, dlaczegu tu zrobił…
– Samotny on?
– Tak, kawalir.
– Żyd?
– A gdzie tam… A ta słyszał pan, żeby mechidrys [64] si Bójko nazywał? To nasz… Polak znaczy si…
– I teraz najważniejsze. – Popielski nabrał tchu. – Gdzie on mieszka?
– A na Sadownickiej.
– Na Sadownickiej, mówi pan, na Sadownickiej – Popielskiemu zaczęła pulsować żyła w szyi.
Tak było zawsze, kiedy czuł, że oto zbliża się olśnienie, że oto za chwilę nastąpi przełom w jego rozumowaniu, że oto wszystko stanie w jaskrawym świetle pewności.
– Gdzie to jest? – wychrypiał.
– Przepraszam, że mimowolnie podsłuchałam – z salonu doszedł głos Leokadii. – Od niedawna Sadownicka oficjalnie nazywa się Zadwórzańską.
Popielski wpadł do salonu jak burza. Leokadia, ubrana w podomkę, przeglądała „Panią Modną”. Pochwycił ją mocno w ramiona, uniósł do góry i zakręcił się z nią dokoła. Jej zaróżowiona po kąpieli twarz pachniała kremem. Całując ją w oba policzki, poczuł delikatny zapach talku.
– Dziękuję ci, kochana Lodziu! Bardzo mi pomogłaś twoją znajomością topografii Lwowa!
Naburmuszony nieco Wacław Król stał w drzwiach salonu gotów już do wyjścia i ze zgorszeniem patrzył na obejmującą się parę. Leokadia śmiała się radośnie. Nic dziwnego, że cały Lwów mówi, że oni „żyją na wiaderku” – pomyślał nocny portier.
– A moży by tak dla mni też bytu „dzienkuji”? – mruknął niechętnie i wyszedł bez pożegnania.
6
EDWARDA POPIELSKIEGO OBUDZIŁ RADOSNY SZCZEBIOT RENATY. „Pewnie rozmawia przez telefon z jakąś przyjaciółką – pomyślał w półśnie – chyba z tą fertyczną blondynką, z którą mieszkała. Pewnie umawiają się na ménage å trois. A kto w roli głównej? Ja sam! To szaleństwo – być uhonorowanym jednocześnie przez dwie kobiety!”