Выбрать главу

– Widzicie, ile może zdziałać głupia wizytówka? – Bójko śmiał się wesoło, rozsunął poły szlafroka i klepał się po sinych udach. – I przyszła do mnie zalękniona dziewczyneczka – szydził. – Zdesperowana i trochę uwodzicielska…

– To zboczone bydlę – Renata wciąż nie odrywała wzroku od Edwarda – powiedziało, że mnie przenocuje, pod jednym wszakże warunkiem: jeśli pozwolę się zahipnotyzować i dam mu alibi. Zgodziłam się. Hipnoza nie podziałała.

– Spałaś jak zabita! – krzyknął Bójko.

– Spędziłam u niego tylko jedną, nieprzespaną noc na kanapie, a rano wróciłam do Marianki Stoleckiej. Bekierski właśnie od niej wyszedł w interesach. Wtedy pan do mnie przyszedł z kwiatami i z przeprosinami. Dalej już pan wszystko wie. Nasz romantyczny wieczór, potem piękny poranek u tego dziwaka, pańskiego przyjaciela, a potem ja, wystraszona atakiem pańskiej choroby, uciekłam znów do tej podłej kreatury… Do kogo mogłam pójść? Do Marianki, która była kochanką hrabiego? Do pana? Nikogo innego nie znałam… O wielkiej zażyłości z moimi koleżankami gimnazjalnymi – roześmiała się drwiąco – już panu mówiłam, a zresztą one dawno powychodziły za mąż… Musiałam się gdzieś zatrzymać, wszystko przemyśleć… Bałam się pana, pańskiej choroby, bałam się całego świata… Znów tu przyszłam. Obiecał mi, że nie będzie mnie już nękał. Był dla mnie nawet dobry. Prosił o drugie alibi. Już pan zna moją historię… – Podeszła do Popielskiego szybko i pocałowała w usta. – Nie odtrącaj mnie, Edwardzie – szeptała. – Chcesz, to wszystko dla ciebie zrobię! Możesz mnie nawet wziąć tutaj, w sypialni! Do ciebie należę, Edwardzie! Cofnę to alibi, ale nie mówmy o tym! Teraz nie chcę myśleć, teraz chcę mieć tylko ciebie… Teraz cię czymś obdarzę…

Renata uklękła i wpatrywała się w niego. Jej zielone oczy zrobiły się ciemne.

– Już wczoraj rano mnie czymś obdarzyłaś – odezwał się wreszcie Popielski. – Twój hojny dar to syfilis od Luby Bajdykowej via Leon Bójko.

Renata Sperling wstała, a potem z trudem wytaskała z sypialni ciężką walizę. Po chwili na schodach rozległ się stukot jej pantofli.

8

POPIELSKI POCZUŁ, ŻE POT PRZESTAJE MU PŁYNĄĆ PO PLECACH. Zdjął zatem koszulę, włożył rękę pod mokry opatrunek i chusteczką otarł – nie bez bólu – twarde strupy i rany nie pokryte jeszcze całkiem błoną zagojenia. Podszedł do kranu i nalał sobie wody. Potem zapalił papierosa i przyglądał się dłuższą chwilę swojemu przeciwnikowi.

– Już jej nie ma, Bójko. W siną dal odeszło pańskie alibi…

– Wróci tu, zapewniam pana. – Matematyk znów otulił się szlafrokiem. – One zawsze wracają.

– Nie wróci i nie będzie żadnego alibi. – Popielski usiadł za biurkiem. – A pan tu zostanie z tymi kwadratami magicznymi – postukał palcem po kartkach papieru – które ja nazwałbym nieco inaczej. W języku prawa to są dowody pańskiej zbrodni, Bójko. Zabił pan Lubę Bajdykową i Liję Kochównę, a ja pana za to właśnie aresztuję. I zaciągnę do kryminału, a tam wrzucę do najciemniejszej i najbardziej zakaraluszonej celi. I wie pan, co wtedy zrobię? Zostawię tam pana na dłużej i nie będę się panem wcale zajmował.

– A co pan będzie wtedy robił? – Bójko wciąż się uśmiechał. – Gdy ja będę urządzał wyścigi karakonów?

– Odszukam wtedy twoje alibi. – Popielski z przyjemnością zaciągnął się papierosem. – Znajdę Renatę Sperling i z nią porozmawiam. Kilka minut zupełnie mi wystarczy. A ona odwoła tę głupią wyliczankę – zaczął mówić cienkim głosem – „dnia tego a tego towarzyszyłam panu Leonowi Bójce et cetera”. A jeśli nie wystarczy mi tych paru minut na przekonanie Renaty Sperling, to poświęcę jej parę dni, może tygodni, może miesięcy… Ale w końcu twoje alibi pryśnie.

– Jesteś bardzo uparty! – Matematyk z jakimś złośliwym uśmiechem również przeszedł na formę „ty”.

– To złe słowo, Bójko. – Popielski przekręcił kilkakrotnie sygnet na palcu. – To bardzo nieodpowiednie słowo. A wiesz, jakie jest właściwe? Greckie słowo triops. Otóż oznacza ono „posiadający trzecie oko”. To jestem ja. Nie rozglądam się na boki, idę tylko w tę stronę, w którą patrzy moje policyjne oko. A ono mówi: Zabił matematyk? Masz przed sobą matematyka! Zabił zboczeniec? Masz przed sobą zboczeńca! Morderca wysłał kwadraty magiczne, w których zaszyfrował informacje o zabitych kobietach? Oto w biurku zboczeńca matematyka znalazłeś właśnie te kwadraty! Czego chcesz więcej? Niczego! – Odetchnął po tym solilokwium [66]. – No, ubieraj się, Bójko, i nie próbuj żadnych sztuczek! Pamiętaj, cały czas na ciebie patrzę moim trzecim okiem.

– Wierzysz tej kurwie, że jestem zboczeńcem? – Mężczyzna siedział bez ruchu. – Wierzysz, że naprawdę nie miała ze mną do czynienia? Chcesz, abym ci udowodnił, że się ze mną gziła jak bura suka? Powiem ci zatem, co ona najbardziej lubi w łóżku, a ty sam wtedy uznasz, czy kłamie, czy mówi prawdę! Ona lubi, jak się jej wciska…

Popielski powstał i chwycił Bójkę za kędziory, które się bujnie krzewiły po obu stronach jego czoła. Szarpnął nim tak mocno, że prawie go uniósł w powietrzu, przyciągnął do biurka, po czym rozgniótł mu nos o śliski blat.

W dłoniach tkwiły mu pojedyncze wyrwane kłaki. Podszedł do zlewu i umył ręce pod kranem, a Bójko wciąż leżał na biurku i cicho jęczał, trzymając się oburącz za głowę. Kałuża krwi z jego rozbitego nosa zbliżała się do kartek leżących na stole i do otwartej Biblii. Popielski odsunął księgę, a trzy kwadraty magiczne wsunął do koperty, którą był znalazł w szufladzie biurka. Uczynił to ostrożnie, by nie zamazać śladów daktyloskopijnych. Potem wciągnął koszulę na poraniony grzbiet.

– Idziemy! – powiedział, zapinając guziki. – Włóż lepiej spodnie i nogawki wciśnij w skarpety. Zrób sobie pumpy. To nic miłego, jak karakony i pająki w celi łaskoczą odnóżami gołą skórę.

– Identyczne kwadraty magiczne Lii Kochówny i Luby Bajdykowej ma jeszcze ktoś inny, nie tylko ja. – Bójko westchnął, wciągając krew kapiącą mu z nosa – Ktoś, kto jest również matematykiem. To dopiero zboczeniec! Studiowałem z nim razem w Kazaniu…

* * *

– Nie przypominam sobie pana – mruknął Józef hrabia Bekierski. – Ale może pan chodził tylko na niektóre wykłady?

– Chodziłem na wszystkie – Bójko założył nogę na nogę – i pamiętam pana bardzo dobrze. Na przykład jako jeden z nielicznych nie używał pan chyba nigdy papieru do przeprowadzania obliczeń.

W salonie pałacu w Stratynie panował półmrok, który rozmazywał kontury przedmiotów. Pełne ozdób i zawijasów ramy luster wiszących pomiędzy oknami zlewały się w jednolite elipsy, skórzane fotele tworzyły lite bryły, a twarze portretowanych przodków na ogromnych obrazach były jedynie bladymi plamami.

Bekierski upił trochę wina z kieliszka, po czym wstał i oparł się o ramiona dwóch siedzących obok niego brodatych mężczyzn w mundurach carskiej armii.

– Twierdzisz, że kłamię, obdartusie? – zasyczał.

– Pamiętam również – Bójko wobec braku jakiegokolwiek poczęstunku nie miał czym zająć dłoni – że był pan okrutnikiem, znienawidzonym przez wszystkie kazańskie kurwy. Ciekaw jestem, czy o tym epizodzie z pańskiego życia wiedzą panowie z pańskiej partii, ze Stronnictwa Narodowego.

– Ciebie za to lubiły. – Bekierski uśmiechnął się. – Pamiętasz szkolenie wojskowe pod koniec studiów, kiedy nas uczono walki wręcz i innych sztuczek? Ktoś mi mówił później, że ukradłeś bat ze stajni, a potem jakiejś burdelmamie kazałeś się okładać nim po grzbiecie. Co, sobaczyłeś wtedy, oj, sobaczyłeś! Lubisz to, go – łąbeczku! Sasza! – zwrócił się do jednego ze swych towarzyszy. – Daj tu szampańskiego dla mojego kolegi ze studiów! Wypijmy, a potem muszę się z tobą pożegnać, słowiczku! Mam moc roboty.