Następnie obrońca dzięki umiejętnie stawianym pytaniom wyciągną! ze świadka, wbrew wyraźnemu oporowi tegoż, informacje o mizerii jego bytowania w okresie, kiedy był zwolniony z pracy w policji. Zwracał uwagę na nieudane próby polepszenia egzystencji wykładami uniwersyteckimi. Kiedy już odmalował w czarnych barwach pozapolicyjne życie Popielskiego, zwrócił się znów do świadka z zapytaniem, czy to prawda, że złapanie mordercy Bójki skutkowałoby ponownym przyjęciem do pracy w policji.
– To nieprawda.
– Czy nie zawarł pan umowy ustnej w tej sprawie z samym komendantem wojewódzkim?
Cios musiał być celny, Popielski zbladł bowiem nieco. Szybko jednak odzyskał równowagę ducha.
– O ponownym przyjęciu do pracy w policji miało zadecydować to, w jakiej mierze byłbym pomocny w rozwiązaniu sprawy zabójstwa Luby Bajdykowej i Lii Kochówny. Bardzo wiele wskazuje na to, że Leon Bójko był mordercą i jednej, i drugiej kobiety. Do tego przekonania doszedłem w wyniku samodzielnego śledztwa, które najpierw prowadziłem more linguistico et mathematico [78], później zaś w sposób wywiadowczy. Dotarłem do mordercy, ale nie zdążyłem wydobyć z niego prawdy za pierwszej mojej u niego bytności. Drugą wizytę złożyłem już trupowi. Mam dowody na to, że mordercą Bajdykowej i Kochówny był Bójko. Gdyby zostały zaaprobowane w czasie śledztwa i Bójko trafiłby na ławę oskarżonych, wtedy rzeczywiście zostałbym ponownie przyjęty do pracy w policji. Natomiast samo wykrycie sprawcy zamordowania Leona Bójki nic by mi nie dało, bo nie zostałem przez policję zatrudniony do tej sprawy. Nadmieniam, że do tej pory nie zostałem przywrócony do pracy w policji, ponieważ nie zakończył się niniejszy proces. Jak zatem widać, sprawa Bekierskiego niewiele mi w tym pomogła.
– Ale przecież sprawa Bekierskiego wiąże się ze sprawą Bójki, nie sądzi pan?
– Tak, wiążą się one ściśle ze sobą, ale dla mojego przywrócenia do pracy wykrycie mordercy Bójki nie ma najmniejszego znaczenia.
– Ale nie zaprzeczy pan chyba, że zabicie Bójki było panu na rękę. Wszak Bójko nie przyznał się do zamordowania Bajdykowej i Kochówny, a zatem teraz może pan całą winą obarczyć trupa, który nie ma możliwości prawnej obrony. Tym samym uznanie mojego klienta za mordercę kończy zupełnie całą sprawę. Zabił Bójko. Bójko nie żyje, zamordowany rzekomo przez Bekierskiego, i nie może się już bronić. Zabicie Bójki ułatwiło panu życie, panie Popielski, czy tak? – Detektyw siedział zamyślony. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie!
– Istotnie, śmierć Bójki zniosła pewne procedury dochodzenia do prawdy…
– Czyli ułatwiła panu życie?
– W tym sensie tak.
Bechtold-Smorawiński odetchnął i donośnym głosem zwrócił uwagę na trzy motywy, które mogły kierować Popielskim.
– Zemsta za upokorzenie – perorował, kierując w stronę Popielskiego wymanikiurowany palec – o którym ta honorowa natura woli milczeć, chęć pozbycia się rywala oraz ułatwienia kariery – oto trzy motywy, Wysoki Sądzie, pana Popielskiego, by obarczyć winą mojego klienta! Czegóż chcieć więcej?
– Dowodów na moje machinacje, które jakoby miały mi ułatwić życie! – ripostował świadek, który za tę uwagę został surowo upomniany przez sędziego.
Mecenas nie ustępował. Przedstawiwszy dowody, iż Popielski ukończył był kilka lat wcześniej w policyjnej Szkole Oficerów kurs szybkiego maszynopisania, zasugerował, iż list do „Wieku Nowego” został napisany nie przez Bójkę, lecz przez detektywa. Świadczyć by o tym miało to, iż list donoszący o żydowskim pochodzeniu hrabiny został napisany bezbłędnie, podczas gdy Bójko swe prace pisał na maszynie bardzo niedbale i z wielu wyrazami „wyiksowanymi”, czyli skreślonymi poprzez nadpisanie na nich szeregu liter „x”.
Popielski zaprzeczył energicznie, jakoby kiedykolwiek pisał ów lub podobny list. Adwokat przeczytał wtedy pisemną ekspertyzę językoznawcy z Uniwersytetu Jana Kazimierza. Profesor Jerzy Kuryłowicz, występujący w roli biegłego sądowego, a obecnie przebywający na stypendium rządu francuskiego w Paryżu, odkrył drobne różnice stylistyczne pomiędzy wyrażeniami w liście a pracami naukowymi Bójki. Na to świadek zareagował śmiechem, zauważając, że teksty o różnym charakterze pisze się przecież odmiennie.
Nieco stropiony tą zdecydowaną wypowiedzią adwokat skończył przesłuchanie i sędzia Knipa zarządził z powodu późnej już pory zakończenie obrad. Decyzja ta była obronie niezwykle na rękę i wywarła ważny wpływ psychologiczny na ławę przysięgłych. Sędziowie bowiem, zmęczeni wyjątkowym nawet jak na lwowski maj upałem, przyjęli z ulgą zakończenie obrad i owa ulga, uczucie niewątpliwie przyjemne, kojarzyć się im będzie podświadomie z celnymi wypowiedziami mecenasa Bechtolda-Smorawińskiego, które tym samym uzyskają walor przyjemności. Sprytne.
Jak się jednak okazało, oskarżenie miało w swym repertuarze argumenty o równie dużym ciężarze gatunkowym, choć liczba świadków była nieporównanie mniejsza, obejmowała bowiem tylko dwóch. Pierwszym był kamerdyner ze Stratyna, pan Stanisław Wiącek.
15
KAMERDYNER STANISŁAW WIĄCEK zajął miejsce na ławie świadków. Trzymał się sztywno. Palce prawej dłoni zacisnął na klapie jasnej marynarki. Ten gest był elegancki i pełen godności. Kontrastował jaskrawo z zachowaniem wielu przesłuchiwanych dotychczas świadków, którzy z zakłopotaniem wykręcali palce, splatali je, by natychmiast rozplątać, rozciągali, wydając charakterystyczny chrzęst stawów, albo stukali nerwowo paznokciami o blat. Wiącek panował nad dłońmi, nie pozwalał, by ich nie kontrolowane ruchy zdradziły jego słabość czy bezradność. Jedna z nich leżała płasko na blacie i ani drgnęła, druga zaś trzymała się klapy marynarki w geście niemal napoleońskim.
– Zechce świadek się przedstawić, podać swój wiek i wykształcenie. – Prokurator Szumiło uśmiechnął się do Wiącka zachęcająco.
– Stanisław Wiącek, lat pięćdziesiąt trzy, cztery klasy gimnazjum klasycznego i dwie klasy szkoły zawodowej ślusarskiej.
Było w postawie kamerdynera coś żołnierskiego. Spokój połączony z lakonicznym i wyczerpującym odpowiadaniem na pytania – bez żadnych zbędnych dodatków – takim jak choćby lokalizacja owego gimnazjum.
– Dziękuję, a teraz proszę nam przedstawić wydarzenia z piątku 17 czerwca 1930 roku, które miały miejsce w pałacu w Stratynie.
– Tego dnia około dziewiątej rano przyjechały do pałacu trzy samochody ze Lwowa. Dziennikarze chcieli pilnie przeprowadzić z panem hrabią wywiad na temat rewelacyj, jakie się ukazały poprzedniego dnia w „Wieku Nowym”. Rewelacje owe mówiły, iż pani hrabina jest z pochodzenia Żydówką.
– Czy im się to udało?
– Nie.
– Czy oskarżony powitał jakoś dziennikarzy?
Pan hrabia przyszedł do pałacu około dziesiątej… – Skąd przybył?
– Nie wiem.