– A zatem oskarżony zjawił się w pałacu około dziesiątej rano. Co było dalej?
– A zatem pan hrabia, przyszedłszy do pałacu, zobaczył zbiegowisko dziennikarzy, którzy na jego widok zaczęli wykrzykiwać pytania o matkę Żydówkę. Pan był zaskoczony i najwyraźniej nie rozumiał, o co go pytają. Wtedy jeden z nich odczytał mu artykuł z „Wieku Nowego”, gdzie była mowa o Leonie Bójce jako o informatorze, który przekazał gazecie wspomniane rewelacje. Pan hrabia na takie dictum nie podjął z dziennikarzami żadnej rozmowy, lecz zostawiwszy ich na podjeździe, wszedł do pałacu i udał się do swego gabinetu. Tam pan hrabia zapoznał się z moją notatką dotyczącą wieczornych telefonów. Następnie wydał mi polecenie dostarczenia panom dziennikarzom kwasu chlebowego. Potem wyszedł tylnym wyjściem, wsiadł do samochodu zaparkowanego na podjeździe i odjechał.
– Wysoki Sądzie, panowie przysięgli. – Prokurator odwrócił się od Wiącka i wyjął z aktówki dużą kartę papieru. – Wspomniana przed chwilą notatka jest dołączona do akt, a ja trzymam w ręku jej odpis. Są na niej zapisy kilku rozmów telefonicznych, które są nieprzyjemnymi dla oskarżonego reakcjami na informację o matce Żydówce. Chcę tylko w tym momencie zwrócić panów uwagę na to, iż w notatce jest też zawarty szantaż ze strony zmarłego Leona Bójki. Otóż Leon Bójko zatelefonował poprzedniego wieczoru do oskarżonego i wobec jego nieobecności nakazał świadkowi zapisać te oto słowa. Cytuję najważniejsze: „To ja napisałem list o Żydówce Lejbach i wysłałem go do»Wieku Nowego«. Ale ty wciąż masz szansę uniknąć kompromitacji. Wystarczy, że sfinansujesz moje badania, a ja ci przebaczę, odwołam wszystko i zniszczę materiały z urzędu meldunkowego. Czekam na ciebie dziś wieczorem. Masz być u mnie bez ruskich psów. Ulica Zadwórzańska 25 m. 14. Tylko dzisiaj masz jedyną i ostatnią szansę”. Koniec cytatu. I tutaj następuje dalszy zapis Stanisława Wiącka. Cytuję: „PS Telefonujący się przedstawił: dr Leon Bójko”. Koniec cytatu. Czyli – prokurator zwrócił się do świadka – oskarżony przeczytał między innymi te słowa i wyszedł potajemnie z domu, czy tak?
– Właśnie tak.
Prokurator Szumiło umilkł i kilkakrotnie przespacerował się przed ławą dla świadków. Widać było, iż analizuje jakieś logiczne powiązania, by zadać decydujące pytanie. Jego milczenie było wręcz intensywne. Wiącek stał godnie i nieruchomo, ale upał panujący w sali zdawał się i jemu doskwierać. Cztery blizny na jego twarzy nabrały krwistej barwy, wyraźnie widocznej na tle bladości policzków.
– Czy oskarżony wydał polecenie, by poczęstować dziennikarzy kwasem chlebowym – Szumiło odezwał się wreszcie, gdy przysięgli zaczęli się nerwowo kręcić na krzesłach – przed przeczytaniem notatki o telefonach, czy też po?
– Po przeczytaniu notatki.
– A zatem notatka aż tak bardzo nim nie wstrząsnęła, nie sądzi pan?
– Nie wiem, nie rozumiem pytania pana prokuratora. – Wiącek po raz pierwszy oderwał prawą dłoń od marynarki i ułożył ją równo obok lewej.
– No bo gdyby nim wstrząsnęła, nie myślałby chyba o takim drobiazgu jak napój dla dziennikarzy, którzy ponadto mogli mu się jawić jako wrogo nastawieni, prawda? Gdyby był wzburzony notatką, a ściśle mówiąc: szantażem Bójki, przecież natychmiast by wybiegł z domu, nie zważając na to, czy komuś chce się pić, czy nie! Co pan sądzi o takim rozumowaniu?
– Zgadzam się z nim – odparł Wiącek.
– Gdyby zatem przyjąć, że oskarżony jest winny zarzucanego mu czynu – prokurator zwrócił się do przysięgłych – można by powiedzieć, że udał się z zamiarem dokonania tego czynu, nie będąc wewnętrznie wzburzonym. Z zupełnym spokojem wyjechał do Lwowa, by zabić Bójkę, nie zapominając pierwej poczęstować dziennikarzy kwasem chlebowym. Panowie przysięgli, ten spokój mordercy może świadczyć o jednym – o premedytacji!
Szumiło usiadł, dając znak, iż zakończył przesłuchanie.
– Veto! – zakrzyknął mecenas Bechtold-Smorawiński. – Ten wniosek a posteriori [79] jest logicznie nieuprawniony. Mój znakomity kolega wnioskuje z czegoś, co ma być dopiero wnioskiem końcowym. Wszak to błędne koło!
– Oddalam sprzeciw, mecenasie. – Sędzia Knipa zaczerpnął tchu. – Oskarżyciel próbuje jedynie zrekonstruować okoliczności zarzucanego czynu. Teraz świadek jest do dyspozycji obrony.
Adwokat podszedł do Stanisława Wiącka i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Może pan nam zdradzić, skąd się wzięły te blizny na pańskiej twarzy?
– Moja ślubna małżonka podrapała mnie niegdyś dotkliwie w czasie kłótni małżeńskiej.
Lokaj, zaskoczony najwyraźniej tym pytaniem, zdradził pewien niepokój. Stracił bowiem żołnierską ścisłość i lakoniczność wysłowienia, dodając w swej odpowiedzi niepotrzebne „ślubna” i „małżeńskiej”.
– Czy mógłby pan powiedzieć, czego dotyczyła owa kłótnia?
– Tajemnica małżeńska.
– No dobrze. – Mecenas Bechtold-Smorawiński uśmiechnął się. – Przepraszam, nie chciałem ingerować w pożycie małżeńskie świadka z powodu plotkarskiej ciekawości. Pytam jednak, kierując się wyłącznie dobrem sprawy. Muszę uświadomić świadkowi, że dysponuję pisemną ekspertyzą lekarza sądowego, jednego z najwybitniejszych specjalistów, doktora Iwana Pidhirnego, który, jak świadek sobie przypomina, przyjrzał się ranom świadka – za jego zgodą – podczas przesłuchania na policji. Otóż doktór Pidhirny uważa, że te rany wyglądają jak ślady po uderzeniu wąskim i ostrym przedmiotem, na przykład szpicrutą. Jak świadek skomentuje ten wniosek doktora?
– Paznokcie mojej żony są wąskie i ostre.
– Czy świadek widział kiedykolwiek szpicrutę oskarżonego?
– Tak.
– Czy świadek widział, jak oskarżony bije nią innych?
– Tak.
– Czy bił nią swoją służbę?
– Tak.
– Kogo na przykład?
– Kuchcika, pokojówkę, chłopaka stajennego…
– A czy kiedykolwiek uderzył świadka?
– Nie.
– Stawiam tezę, Wysoki Sądzie – adwokat demonstracyjnie odwrócił się od przesłuchiwanego i teatralnym gestem udrapował togę – że zeznania świadka, wiedzionego pragnieniem zemsty za oćwiczenie go przez oskarżonego szpicrutą po twarzy, są obarczone pewną dozą wątpliwości. Tego motywu zemsty świadek nie chce potwierdzić, kierując się godnością osobistą, którą tak doskonale widać w zachowaniu i postawie świadka.
Po ogłoszeniu przez adwokata, iż nie ma więcej pytań, Stanisław Wiącek zszedł z podium i usiadł na swoim miejscu wśród publiczności. Na jego klapie od marynarki widniała plama po spoconej dłoni.
16
KAMERDYNER STANISŁAW WIĄCEK urodził się w Kozowej w powiecie brzeżańskim w bogatej rodzinie chłopskiej. Jego ojciec Kazimierz Wiącek jako jeden z nielicznych w swym środowisku potrafił czytać, a jego podstawową lekturą była Biblia. Znał ją na wyrywki, a jej wskazówki moralne nieustannie wpajał swym licznym dzieciom. Nauka mądrości Świętej Księgi odbywała się w każdą niedzielę po mszy świętej i zaczynała się od chóralnej deklamacji Dekalogu. Ojciec szczególny nacisk kładł na przykazania „Czcij ojca swego i matkę swoją” oraz „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Sądził, że inne przykazania dotyczą wieku dojrzałego i jako takie nie powinny obchodzić jego progenitury. Drobiazgowo je omawiał, przytaczając inne cytaty biblijne i ilustrując je przykładami z życia codziennego Kozowej i okolic. Stary Wiącek byłby pewnie dobrym katechetą, gdyby nie zbytnia pedanteria – żądał mianowicie od dzieci bezbłędnego odtwarzania Biblii, a w razie pewnych przeinaczeń w cytatach natychmiast sięgał po skórzaną dyscyplinę. Czynił to nader często, a nieuniknione błędy w dosłownym przytaczaniu treści biblijnych z okrutną przesadą nazywał „kłamstwem”. Przez to postępowanie rodziciela u małego Stasia i u jego rodzeństwa wykształcił się następujący proces skojarzeniowy: kłamię, więc cierpię pod batogiem. To wspomnienie bólu zadawanego ojcowskim nahajem Stanisław Wiącek odczuwał ostatnio nieustannie. Również i teraz, kiedy wpatrywał się w Edwarda Popielskiego wezwanego przez oskarżyciela. Słuchał jego wypowiedzi, lecz nie zwracał na nie uwagi, a nawet więcej – w ogóle nie trafiały one do jego uszu, ponieważ te ostatnie wypełnione były okrzykami ojca: „Skłamałeś, że pan hrabia najpierw czytał twoje notatki, a potem kazał kwasem chlebowym ugościć utrudzonych przybyszów, a było owoż odwrotnie – najpierw dał pić spragnionym, a potem czytał. Kłamiesz, więc cierp teraz!”.