Выбрать главу

19

Mój Paniczu!

Starszy pan hrabia Antoni Bekierski był dla mnie dobry. Służyłem u niego od momentu, kiedy wróciłem do rodzinnej wsi Kozowej i zacząłem tam terminować w zakładzie ślusarskim. Pewnego dnia wezwał mnie do naprawy drzwi do bawialni. Gdym się dobrze z nimi sprawił, dał mi posadę w pałacu. I tam awansowałem – od pomocnika do kamerdynera. Starszy pan hrabia rozmawiał ze mną o wszystkim, co przeczytałem w pałacowej bibliotece, traktował mnie jak równoprawnego człowieka. Kiedy spotykałem go na korytarzu, pierwszy mnie pozdrawiał, mnie, młokosa, chłopskiego syna! Kazał mi kiedyś przysiąc na krucyfiks, że nigdy panicza nie opuszczę. On znał dobrze słabości i skłonność panicza do gwałtu, które ujawniły się już w dzieciństwie. Przysięgłem, że zawsze będę panicza chronił. Pamiętałem o tej przysiędze, kiedy panicz niewolił chłopki, a ja po cichu płaciłem ich rodzinom odszkodowanie albo uciekałem przez pola szczuty psami. Byłem jej wierny, kiedy panicz bił mnie szpicrutą i kiedy biegał za panienką Renatą, zmuszając ją, by całowała go po obnażonych genitaliach. Byłem wierny przysiędze. Ale w końcu ją złamałem, ponieważ cały czas kochałem Renatę. Złamawszy świętą zasadę gościnności, z jaką mnie przyjęto, mogę teraz tylko – niegodny krzywo – przysięzca – odejść ze Stratyna, by ocalić resztki honoru i nie patrzyć w oczy starszej pani. Powinienem w łeb sobie wypalić, ale brak mi odwagi. Żegnaj, Paniczu!

Popielski złożył list i spojrzał pytająco na komendanta wojewódzkiego inspektora Czesława Paulina Grabowskiego. Ten w zamyśleniu stukał palcami po blacie masywnego biurka i wpatrywał się w przeszklone drzwi biblioteki zasłonięte od wewnątrz jasnymi firankami.

– Ten list znaleziono po rewizji celi Józefa Bekierskiego – sapnął komendant. – Cała Polska bardzo się interesowała jego słynnym procesem. A pan, komisarzu, był na nim głównym świadkiem oskarżenia. Ten list pokazuje, że inny świadek, Stanisław Wiącek, złożył fałszywe zeznania. Jakiś szukający rozgłosu, nadgorliwy adwokacina może rozgrzebać ponownie całą sprawę, a ona rzuci na pana długi i ponury cień… Jeśli jeden świadek oskarżenia był niewiarygodny, to taki sam może być i drugi, czyli pan… Kto Wiącka skłonił do fałszywych zeznań? Może to pan Popielski? – zapyta jakiś dziennikarzyna i napisze o tym artykuł! Oczerni pana! Tak, tak… Długi i ponury cień… A w tym cieniu znajdzie się również cała policja… Co pan na to, komisarzu?

– Odeprę wszelkie zarzuty, panie komendancie, i prasowe, i sądowe – krótko i po wojskowemu odpowiedział Popielski, a potem dodał powoli: – Nawet ponowny proces…

– Ponownego procesu nikt nie chce. – Grabowski pstryknął w ołówek który potoczył się po błyszczącym blacie biurka i oparł o stojak na listy. – A zwłaszcza znakomity przedstawiciel służb penitencjarnych, naczelnik naszego więzienia karno-śledczego, pan Arnold Piasecki… Żaden szef więzienia nie lubi, kiedy więzień wiesza mu się w celi…

– Zaraz, zaraz. – Popielski pomasował sobie powieki. – Czegoś tu nie rozumiem… Kto się powiesił w celi? Wiącek? Przecież pisze, że nie ma odwagi…

Grabowski przyglądał się uważnie Edwardowi, ale na twarzy tego ostatniego nie drgnął nawet mięsień.

– Dzisiaj rano w celi powiesił się Bekierski. I to przy nim znaleziono list Wiącka. – Komendant dokończył swoją kwestię, wstał i zaczął spacerować po gabinecie z rękami założonymi na plecach. – Może mi pan wyjaśni to samobójstwo? Może ktoś mu w tym pomógł? Ktoś, kogo on sponiewierał? Rękami współwięźniów?

– Nikt nie lubi zadzierających nosa arystokratów – mruknął Popielski.

– Morda w kubeł! – wrzasnął Grabowski i rozpoczął szybki spacer wokół biurka.

Po dwóch minutach zatrzymał się, sięgnął po list Wiącka, przyłożył do niego płomień zapalniczki i obserwował, jak papier zamienia się w popielnicy w szary pył.

– Nikt nie chce ponownego śledztwa.

– Najważniejsze, że mamy pewność, iż wsadziliśmy właściwego człowieka. A ten poniósł zasłużoną karę. – Popielski się uśmiechnął.

Komendant spojrzał surowo na swego podwładnego i bez słowa pokazał mu drzwi.

EPILOG

OSLO 1988

KAMERY POSZŁY W RUCH. Telewizyjny prezenter Sverre Åsland patrzył na swojego rozmówcę ze wzrastającą niechęcią. Zabrakło mu słów, zabrakło mu pytań – i to wcale nie dlatego, że uważał obejrzany film za wybitny, a historię za fascynującą, bo wcale tak nie było. W głowie czuł pustkę, ponieważ nie wiedział, jak wykorzystać ostatnie sekundy programu. Nie wiedział, o co zapytać gościa, by zaskoczyć widzów celną puentą, olśnić ich mądrym resumé, rozbawić kalamburem lub dowcipem. Przeklinał researcherów, którzy mieli mu dokładnie opowiedzieć o filmie, a zamiast tego przygotowali stereotypowe informacje o Polsce i Polakach. Kamery szumiały. Musiał coś powiedzieć. Nie można pracować w tym zawodzie, jeśli się nie ma refleksu.

– Podobał się panu ten film, profesorze?

– Niezły. – Matematyk zacisnął usta.

– Musiał na panu zrobić wielkie wrażenie. – Åsland uśmiechnął się. – Milczy pan, a przecież zawsze milczymy, gdy wychodzimy z kina po wstrząsającym filmie.

– Być może. – Profesor podrapał się po łydce.

Znów kilka sekund ciszy. Åsland spojrzał na minutnik. Teraz chyba rzeczywiście nadeszła pora na pytanie ratunkowe.

– A czy teoria liczb Charona – już się cieszył na dłuższą wypowiedź matematyka – została później rozwinięta przez naukę, czy też pozostała kolejną nie rozstrzygniętą hipotezą?

Profesor zaczął się śmiać. Otworzył szeroko usta, by złapać oddech. W ich kąciki spływały mu łzy. Klepał się po kolanach wypychających szare sztruksowe spodnie. Zerwał fioletowy fular i jęczał ze śmiechu, nie mogąc zaczerpnąć powietrza.

– To doprawdy skandal! – wrzasnął nagle. – Zapraszasz mnie do studia z okazji otrzymania przeze mnie królewskiej Nagrody Abla i nie wiesz nawet, za co ją dostałem! Szanowni państwo – spojrzał w kamerę – otrzymałem ją za opracowanie liczb szumiących, zwanych liczbami Charona. Potrafię odczytać każdą opowieść o każdym człowieku zawartą w tej literowej magmie. Potrafię w niej nurkować i wyławiać ludzkie żywoty. Kilka wzorów i przekształceń, kilka minut pracy komputera i wiem, kiedy dany człowiek będzie cierpiał i kiedy umrze. Mam władzę nad ludźmi!

Wstał i otarł fularem łysinę. Fioletowy jedwab zaszeleścił na czarnej włochatej myszce, której kształt skojarzył się Åslandowi z italskim butem.

– Dziękujemy panu, profesorze Sperling! – wyszeptał pobladłymi wargami.

Ukończyłem we Wrocławiu 15 lipca 2010 roku o godzinie 14.53.

Podziękowania

POWIEŚĆ TA ZAWIERAŁABY WIELE BŁĘDÓW RZECZOWYCH, GDYBY ICH NIE SKORYGOWALI WYBITNI EKSPERCI:

· z zakresu matematyki – dr Piotr Borodulin-Nadzieja z Instytutu Matematycznego Uniwersytetu Wrocławskiego;

· z zakresu medycyny sądowej – dr Jerzy Kawecki z Akademii Medycznej im. Piastów Śląskich we Wrocławiu;

· z zakresu historii polskiej policji – dr hab. Robert Litwiński z Instytutu Historii Uniwersytetu im. Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie.

W powieści tej byłoby wiele pomyłek rzeczowych, logicznych i narracyjnych, gdyby ich nie wytropili jeszcze przed oddaniem do druku (omissis titulis): Leszek Duszyński, Witold Horwath, Zbigniew Kowerczyk, Gościwit Malinowski, Krzysztof Morta, Przemysław Szczurek i Marcin Wroński.

Moim Konsultantom oraz moim pierwszym Czytelnikom bardzo dziękuję za ich trud. Za wszystkie ewentualne błędy winę ponoszę wyłącznie ja sam.

Marek Krajewski

***