Po zgaszeniu niedopałka zaczerpnął głęboko tchu. Teraz kolejny uczeń, syn dyrektora finansowego Zarządu Miejskiego, niejaki Bolek Szandrowski. Tego piętnastolatka już tak udręczył trygonometrią, że ów potrafił rozwiązywać nawet równania z tej dziedziny. Nauczyciel cieszył się z tego powodu niewymownie, bo dzisiaj mógł z czystym sumieniem przejść do ulubionych przez siebie zagadnień – do trójmianu kwadratowego z jego pięknymi parabolami i z precyzyjnymi wzorami Viéte’a. A potem, po tych wszystkich korepetycjach, zje z córką i kuzynką placki ziemniaczane, krótko podrzemie, a około dziesiątej usiądzie w ciszy gabinetu w łagodnym świetle lampy z zieloną umbrą, otworzy komedie Plauta i przygotuje się do wykładu, który miesiąc temu zleciło mu studenckie Koło Filologiczne, oferując wcale niemałe honorarium.
Ujrzawszy Bolka Szandrowskiego zbiegającego stromą ulicą wzdłuż parku, Popielski wszedł do mieszkania i zamknął drzwi balkonowe. Napawając się radosnym śmiechem córki dobiegającym ze służbówki, poprawił bonżurkę, sprawdził poziom atramentu w wiecznym watermanie i zasiadł w gabinecie. Po chwili rozległ się dzwonek u drzwi i Hanna wprowadziła ucznia. Za jej plecami kryła się rozbawiona Rita, która koniecznie chciała rozśmieszyć ojca: stroiła dzikie miny, robiła zeza i oparłszy kciuki na skroniach, machała szybko dłońmi. Potem znacząco zacisnęła dwa palce na nosie.
Popielski, zdziwiwszy się tym ostatnim gestem, uśmiechnął się do dziecka, zamknął drzwi, skinął głową Szandrowskiemu i zażądał od niego zeszytu z zadaniami domowymi. Myślami był daleko – przy kolacji z rodziną i przy rozbieraniu metrycznym Plautowych wierszy, której to trudnej sztuki miał nauczyć przyszłych filologów na zebraniu koła studenckiego. Nic dziwnego, że nie dosłyszał słów ucznia.
– Proszę powtórzyć – Popielski otrząsnął się z zamyślenia.
Szandrowski podszedł bliżej i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Cuchnący oddech wystrzelił z jego ust jak trująca chmura. „Woń gotujących się hormonów z dodatkiem spróchniałych zębów – pomyślał pobladły ze wstrętu Popielski – wyżartych dziur po dropsach i landrynkach w połączeniu z odorem ropy zamkniętej w kanałach zębowych”.
– Nie mam, panie profesorze. – Bolek przestąpił z nogi na nogę. – Nie odrobiłem.
– Dlaczego? – Korepetytor cofnął się z fotelem aż pod okno.
– Nie wiedziałem jak – odparł uczeń. – Zresztą nie miałem czasu. Wracam prosto z zajęć sportowych. Gramy mecz z trójką.
Smród dopadł nozdrzy Popielskiego mimo sporej odległości, o której sądził, że będzie skuteczną blokadą dla odoru. Nauczyciel wyobraził sobie, jak w czasie tej lekcji pochyla się nad Bolkiem i sprawdza podstawiane przez niego wzory. Do śmierdzącego oddechu dołączy się wówczas woń brudnego sportsmena – niemyte stopy, zapleśniałe pachy, sklejone włosy Wyobraźnia Popielskiego wyzwoliła silny skurcz żołądka, do ust napłynęła mu ślina.
Szybko wstał, otworzył okno i wyjrzał na podwórze. Odór smoły, kurzu i pomyj był cudownym zapachem z porównaniu z miazmatami, jakie wydzielał uczeń. Popielski nabrał powietrza i odwrócił się do chłopaka.
– Proszę stąd wyjść i nie przychodzić tu więcej w takim stanie! – powiedział powoli, aby jak najdłużej być na wydechu.
– A niby w jakim to stanie? – zapytał hardo Szandrowski.
– Po zajęciach sportowych.
– A to dlaczego? – chłopak podniósł głos.
– Bo śmierdzisz nieznośnie! Jak kloaka!
Uczeń schował zeszyty i spoglądał długo na nauczyciela. Ten nie mógł dobrze zinterpretować przeciągłego spojrzenia. Mogło oznaczać pokorę lub gniew.
– Ja też mam dość pana. – Oznaczało to drugie. – I widoku pańskiej łysej pały!
Ta dłuższa wypowiedź Szandrowskiego omal nie powaliła Popielskiego smrodem.
– Won!!! – ryknął.
Uczeń splunął na dywan i wybiegł szybko z mieszkania. Popielski nie gonił go. Po pierwsze, efekt jego pościgu za sportsmenem byłby marny, a po drugie – dogonienie wiązałoby się z osobistym kontaktem. A tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Był szczęśliwy, że już nie musi obcować z Bolkiem Szandrowskim, że stoi w otwartym oknie gabinetu i wdycha aromaty przegrzanego podwórka.
Do gabinetu wbiegła Rita.
– Papo, czemu ten pan tak szybko od papy wyszedł?
– Bo był nieprzygotowany do lekcyj, moja mała, i nakrzyczałem na niego. Widzisz? Musisz być zawsze dobrze przygotowaną, bo inaczej pan profesor nakrzyczy na ciebie w szkole.
Popielski chwycił dziecko i przytulił je mocno. Wdychał z czułością zapach taniego szamponu bijący z mytych często włosów córki, delektował się jej czystym oddechem.
– Pójdziemy teraz na juraszki do Zalewskiego, kochanie?
– Nie zdążysz, Edwardzie. – Leokadia stanęła w drzwiach i kiwnęła głową uczennicy, z którą właśnie skończyła lekcje francuskiego. – Poza tym juraszki to już dla nas zbyt drogi gips.
Ojciec i córka spojrzeli na Leokadię. Taksowali jej szczupłą i zgrabną sylwetkę, pociągłą twarz, nienaganny makijaż i włosy równo przycięte nad karkiem. I każde z nich zwróciło uwagę na coś innego: ojciec na pończochy kuzynki przyniesione dzisiaj przez Hannę od „artystycznej repasacji” i na pomalowane na karminowo paznokcie; dziecko na zacięte usta ciotki, które przed chwilą zakazały jej wyjścia z tatusiem na ulubione pierniki.
– A dlaczegóż to nie zdążymy, Lodziu? – zapytał Edward, targany złymi przeczuciami.
– Bo za czterdzieści minut – Leokadia spojrzała na zegarek, a potem do notesu, z którym się nie rozstawała – przychodzi ostatni uczeń, Artur Batler. Masz z nim tłumaczyć Ksenofonta.
Popielski zacisnął szczęki tak mocno, że ich mięśnie zadrgały pod skórą. Wyjął z kieszeni złotówkę, starannie ją obejrzał i schował z powrotem. Potem podał rękę córce i wyszedł z nią do przedpokoju, mijając bez słowa Leokadię i nie patrząc jej w oczy. Mała, uczepiona ojcowskiej dłoni, podskakiwała wesoło.
– Ubierz się, kochanie! – powiedział ojciec. – Idziemy na juraszki!
Leokadia spoglądała na Edwarda bez wyrazu. Notes był jakby przyklejony do jej bezwładnie opuszczonej dłoni. Widniały w nim równo zapisane terminy korepetycyj i tabelki z podsumowaniem codziennych wydatków.