– Na artykuł pana doktora Popielskiego – zacinał się mówca, odczytując swe notatki – pod tytułem Versuch einer quasi-mate – matischen Analyse des plautinischen Sprachverses [16] natrafiłem zupełnym przypadkiem w „Sprawozdaniach Dyrekcyi Cesarsko – Królewskiego Gimnazyum w Przemyślu” za rok 1914, w którym to właśnie roku pan doktór pracował w tymże zakładzie naukowym jako suplent. Publikację ową przeczytałem nie bez trudności, lecz z wielkim zainteresowaniem, ponieważ ma ona świetne zastosowanie praktyczne i ułatwia rozbiór wierszy Plauta, co jest dla niektórych moich kolegów piętą achillesową, bynajmniej nie dlatego, że nasi profesorowie źle tego nauczają. – Student spojrzał z niejaką obawą na profesora Jerzego Kłapkowskiego, który siedział na skórzanym fotelu osobno, przed całym audytorium. – Ależ nie! To po prostu jest bardzo trudne dla kogoś, kto nie przerabiał Plauta i Terencjusza w gimnazjum. A dziś, niestety, nie przerabia się już tych autorów. Nie zrozumiałem jednak wszystkiego z niemieckiego tekstu pana doktora… Stąd zaproszenie ze strony naszego koła, by prelegent objaśnić nam raczył co większe zawiłości. Bardzo proszę, panie doktorze, oddaję panu głos.
Popielski wstał i spojrzał najpierw w okno, a potem na słuchaczów. Nie, nic nie przypominało mu wiedeńskiego Seminarium Matematycznego. Zbyt wiele różnic, by skutek mógł być ten sam. Za oknem nie widział podcieni dziedzińca wiedeńskiego uniwersytetu, lecz kwitnący Ogród Jezuicki. Jego lwowskie audytorium składało się teraz w połowie z kobiet, podczas gdy przed dwudziestu trzema laty na wiedeńskiej sali siedzieli wyłącznie mężczyźni. Teraz pora była wieczorna, a przed epileptycznym atakiem chroniły go i zażywane regularnie medykamenty, i ciemne okulary. Nie, teraz zupełnie inaczej się skończy jego wystąpienie!
Nie był zdenerwowany, no, może lekko poirytowany, i to zresztą za sprawą owych okularów, które uniemożliwiały mu uważną obserwację reakcyj słuchaczów, do czego zdążył się przyzwyczaić w czasie niezliczonych policyjnych przesłuchań. Okulary były optycznym filtrem, przez który mógł dobrze widzieć jedynie oblicza ludzi w dwóch pierwszych rzędach oraz uśmiech siedzącego na wprost przed nim profesora Kłapkowskiego.
Prelegent uznał uśmiech uczonego za życzliwą zachętę i rozpoczął wykład pewnym głosem. Po kilku sekundach opuściły go resztki tremy. Rozrysował na tablicy osiem rodzajów skróceń jambicznych, po czym przekonująco zredukował ich liczbę tylko do trzech. Z radością przyjął westchnienie ulgi, jakie rozeszło się po sali. Wiedział, że nic nie jest przyjmowane tak chętnie jak uproszczenie, że właśnie na prostocie zasadza się elegancja każdego wzoru – czy to matematycznego, czy lingwistycznego. Tak samo zareagowało audytorium, gdy uprościł rozmaite prawa metryczne, wykazując, że większość z nich opiera się na tej samej przyczynie akcentuacyjnej. A potem rozpoczął to, co lubił najbardziej: równym kaligraficznym pismem rozcinał wiersze łacińskie i wykrawał z nich intonacyjne cząstki. Z tej zawziętej pracy, w której się całkiem zatopił, wyrwały go szmery, pochrząkiwania i postukiwania. Odwrócił się i zauważył, że kilka miejsc audytorium już opustoszało. Spojrzał na przewodniczącego koła zdziwionym wzrokiem. Ten spuścił głowę i nie odrywał wzroku od profesora Kłapkowskiego.
– Cóż – profesor odchrząknął i wstał. – Organizator nie ma odwagi, no to ja powiem. Szanowny prelegent przedłużył swój wykład… Może by już zechciał zmierzać łaskawie do konkluzyj…
– To prawda – Popielski spojrzał na naręczny szwajcarski zegarek marki Schaffhausen – o całe dwa kwadranse przedłużyłem… Przepraszam… Właściwie nie mam żadnej konkluzji. Mógłbym jeszcze dokonywać rozbiorów metrycznych, ale z teorii nic więcej nie dodam. Dziękuję państwu za uwagę i zapraszam do dyskusji. Panie profesorze? – Spojrzał w stronę Kłapkowskiego.
– Tak. – Uczony uśmiechnął się. – Muszę przyznać, że byłem mocno zdziwiony, gdy Koło Filologiczne zaprosiło mnie na tę prelekcję. Po jej wysłuchaniu nie jestem już zdziwiony. – Zaczerpnął głęboko tchu. – Jestem przerażony!
Na sali zapadła głucha cisza. Profesor wodził wzrokiem po studentach, którzy patrzyli w notatki. Nadal się uśmiechał. Popielski jednak teraz był pewien, że przed wykładem nieopatrznie i prostodusznie wziął jego uśmiech za oznakę życzliwości. „Znów mnie spotka – myślał – okrutne i nieprzewidziane zdarzenie. Taki to już widać mój los. Wtedy, w Wiedniu, był kwiecień i teraz jest kwiecień, a ja i tu, i tam ponoszę porażkę. Kto to powiedział, że kwiecień jest najokrutniejszym miesiącem?”
– Z uwagi na osobę prelegenta, byłego urzędnika policyjnego, wykład ten był nie tylko, by tak rzec, egzotycznym – ciągnął profesor – lecz z merytorycznego punktu widzenia przede wszystkim szkodliwym!
Popielski skrycie otarł czoło.
– Nie usłyszeliśmy w nim niczego, podkreślam: niczego – Kłapkowski omiótł wzrokiem salę – co jest od stu lat, od czasów Karola Lachmanna, koroną badań filologicznych! W tym odczycie nie było nawet śladu krytyki tekstu! Pan prelegent nie powiedział nawet tyle, z jakiego wydania korzysta!
Popielski nacisnął mocniej ciemne okulary i otarł z potu łysinę. Z okna wionął wiosenny wiatr, przynoszący zapach bzów kwitnących w Ogrodzie Jezuickim. Teraz przypomniał sobie dobrze wierszową frazę, która mu nie dawała spokoju słowami o okrucieństwie kwietnia. Był to początek Ziemi jałowej Eliota.
– A tymczasem – uczony sięgnął po leżącą przed nim książkę – przynajmniej cztery wiersze Plautowe przez pana analizowane różnią się wyraźnie od tych, które są obecnie, by tak rzec, uznane za kanoniczne. Pan prelegent nawet nie zająknął się o tym. Jest to fundamentalny zarzut metodologiczny, który dyskwalifikuje ten wykład! To tak, jakby – i tu posłużę się przykładem z uwielbianych przez pana Popielskiego nauk ścisłych – na lekcji chemii wlewać wodę do probówki, nie sprawdziwszy pierwej, czy jest tam zasada, czy kwas! Jedyne, co teraz mogą państwo zrobić po tym niepełnym wykładzie – Kłapkowski spojrzał surowo na studentów – to podrzeć swoje kartki z notatkami i wyrzucić je do kosza! O, tak jak ja to czynię!
„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień” – przypominał sobie prelegent, widząc, jak profesor drze notatki i patrzy uważnie, kto ze studentów pójdzie w jego ślady
Poszli wszyscy. Powoli, niechętnie darli swoje kartki, podchodzili do kosza stojącego obok katedry i wrzucali doń eleganckie wzory Popielskiego, ustalenia jego bezsennych nocy, niepotrzebne nikomu podstawienia i formuły. Potem wychodzili z sali z opuszczonymi głowami. Profesor Kłapkowski opuścił salę wykładową, ukłoniwszy się uprzejmie prelegentowi.
Ten wytarł tablicę, a potem ze złością zdmuchnął kredowy pył z rękawa marynarki. Otrzepał ręce, złożył notatki, wsunął je do eleganckiej aktówki ze strusiej skóry i ruszył ku wyjściu. Nagle przystanął. Na pulpicie ostatniej ławki leżały kartki z notatkami. Nie były podarte, lecz równo ułożone. Otaczały je szczupłe, długie palce z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Zmrok który już zapadł w nie oświetlonej sali, i ciemne okulary pozwalały Popielskiemu na wydobycie z tej zaćmy tylko widoku szczupłych białych dłoni ozdobionych niewielkim pierścionkiem, pełnych czerwonych ust i bladej twarzy w obramowaniu czarnych włosów. Zdjął okulary i wstrzymał oddech.
– Panna Sperlinżanka? – zapytał jedyną osobę, która pozostała w sali i wbrew woli profesora nie podarła notatek.
Młoda kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.
– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedziała cicho. – Ja nie znam się na łacinie, ja przyszłam tu do pana…