Utopienie w kiblu importowanej demokracji typu zachodniego zwróciło postradzieckiemu narodowi jego swojską demokrację, którą celnie opisał „The New Times” (2007): „Mandat parlamentarny to dla Rosjanina duża przyjemność. Za wpisanie na listę partii, która ma pewność, że wejdzie do parlamentu, trzeba wyłożyć 7 milionów dolarów (partie niżej notowane żądają 5 milionów). Darmocha jest dla nielicznych «lokomotyw» partyjnych, takich z dużymi nazwiskami. Zniżkę dostają tylko bonzowie kontrolujący media, gospodarkę lub administrację. Deputowany Wasilij Szandybin przewiduje, że wskutek silnego popytu cena gwarantowanego miejsca wzrośnie wkrótce do 10 milionów (…) Kiedy sobie uświadomiono, że wybory to duży biznes? Z nastaniem rządów Putina. Wszyscy wiedzą, że za drogocennym immunitetem chowa się sporo gangsterów, przestępczych bossów. I wszyscy wiedzą, że głównym dysponentem miejsc oraz kontrolerem wszystkich list jest Kreml. «Istnieje każdorazowo dwóch sprzedawców, szef danej partii i Kreml» – mówi Władimir Ryżkow Z Republikańskiej Partii Rosji (…) Głosowaniami parlamentarnymi dyrygują klubowi wodzireje, dając znaki: kiedy podniosą jedną rękę, trzeba głosować za, a gdy dwie ręce -przeciw (…) Spośród 450 deputowanych Dumy, niezależnych jest ledwie 20 parlamentarzystów. Są bezsilni wobec tej prezydenckiej machiny do głosowania”.
Nigdy nie osiągnąłby tak pięknej demokracji, gdyby Boris Jelcyn – ten pieprzony alkoholik, który zafundował Rosji 85-procentową inflację i totalną degrengoladę imperium – wybrał kogoś innego. Było tylu chętnych… Czasami nocą ukazywał się Władimirowi wiszący nad Kremlem portret Jelcyna, co śpiącego gniewało. Pytał wówczas swą zmarłą matkę, która lewitowała wokół wjazdowej bramy:
– Wiesz czemu tak go nienawidzę?!
– Pewnie dużo mu zawdzięczasz, synku…
Obwód jest linią krzywą zamkniętą, nawet w dni robocze. Zupełnie jak granica ZSRR i mury zewnętrzne każdego więzienia. Przekraczając bramę więzienia (Grabiany), Mariusz i Witold mieli pełną tego świadomość, chociaż tylko Bochenek wiedział, iż „Grabianka” to prawdziwy, dużo cięższy „pierdel” niż stanowojenne, quasi-kurortowe „internaty” dla inteligentów.
Wewnętrzny mikrokosmos „kicia” w Grabianach nie bardzo „kumał” gdzie sklasyfikować tych dwóch nowych – wśród osadzonych „politycznych”, czy wśród osadzonych „kryminalnych”? - gdyż jeden i drugi byli „półpolitycznymi”: skazano ich za drukowanie „bibuły” i za pędzenie bimbru. Problemem „Zecera” było coś innego: uchronić „Znajdę” przed „scwelowaniem”, które grozi wszystkim młodym nieszpetnym nowicjuszom. Witek, kiedy tylko znaleźli się w kilkuosobowej celi, rzekł grzecznie:
– Dzień dobry.
Leżący na górnej pryczy troglodyta odwarknął mu:
– Zahaltuj szamot!
Co znaczyło: stul pysk, „frajerze”, póki „ludzie” nie dadzą ci otworzyć ryja. Witek skulił się, a „Zecer” klepnął go nonszalancko po ramieniu i wychrypiał czystą „kminą”:
– Nie grypsuj z nim, bo to nie twój herbatnik.
Co znaczyło: nie rozmawiaj z nim, bo to nie jest twój przyjaciel. Dwóch golonych na łysą pałę łobuzów ruszyło ku nim, więc „Zecer” uniósł taboret i spokojnie czekał. Jego zwężony, zimny wzrok wstrzymał towarzystwo.
Pierwszych kilka nocy spali na zmianę, by nie dać się zaskoczyć, lecz wkrótce Mariuszowi udało się coś dużego: jakimś nieznanym Witkowi sposobem pogodził dwie antagonistyczne frakcje więziennej subkultury – „grypserów” (recydywistów) i „festów” (buntowników) – po czym skierował obie te elity przeciw sadystycznym „fertom” (którzy się oznaczali „dziargając” sobie przy łokciu biedronkę). Nim minęło pół roku – „Zecer” był już bardzo ważną figurą wśród „git-ludzi” (choć mając krótki staż, nie mógł zostać „generałem” czy „pułkownikiem”), a dzięki niemu i „Znajda” nie należał do gnębionych „frajerów”. Kiedy zapytał swego patrona o sekret metody pacyfikującej starych „garowników”, usłyszał:
– Dałem im możliwość przesyłania każdej liczby „grypsów”, i wszystkie te liściki trafiają do adresatów, mój kanał działa bezbłędnie.
– Skąd masz ten kanał?
– Nie twoja głowa, amigo. Ważne, iż przez to biorą mnie za kryminal-fiszę, i mamy spokój, nikt nas nie targa.
Oprychy brały go za bandycką fiszę z głębin podziemia przestępczego, uwięzieni dysydenci za heroicznego VIP-a z głębin kulis „Solidarności” podziemnej, a błogosławili go wszyscy, bo „politycznych” uwolnił od ciężaru szykan ze strony „fertów”, „festów” i „grypserów”, tych ostatnich zaś od represji herbacianej. Jedni mędrcy mówią, że Bóg tkwi w szczegółach, drudzy, że diabeł, i bez względu na to kto ma słuszność – faktem jest, iż drobny szczegół robi czasami gigantyczną różnicę. Przed przybyciem „Zecera” więźniowie parzyli sobie sekretną herbatę w wyczyszczonych słoikach po dżemie (z kantyny). Gotowali wodę grzałkami robionymi amatorsko. Lecz ta herbata była fatalna, gdyż chałupnicze grzałki miały blaszane końcówki z puszek po konserwach, brudzące wodę trująco. „Kryminalnym” to nie przeszkadzało, bo ci parzyli sobie esencję stężoną do oszałamiającego poziomu, czyli paranarkotyk (przeszkadzało im tylko „klawiszowe” tępienie nielegalnego parzenia), natomiast bardzo dyskomfortowało „politycznych”, ci bowiem pragnęli pić herbatę normalną, ergo smaczną i zdrową. „Zecer” udał się do naczelnika „paki” i rzucił propozycję: zaprzestanie herbacianych represji wobec „kryminałów”, oraz regularna „klawa” herbata dla „politycznych”, a w rewanżu minimalizacja, lub może likwidacja, samobójstw, samookaleczeń, brutalnych gwałtów, buntów i rozruchów, słowem: wszelkich niepokojów. Przybito pakt, więc wszystkim- „garusom” i „klawiszom”- zrobiło się lżej.