Выбрать главу

– Jeden kumkany trzepie ci herbatnika od zakrystii.

„Blankiet” wystarczająco znał już grypserę, by bez tłumaczenia zrozumieć, że jakiś złodziej-recydywista dyma Witka od tyłu. Włosy podniosły mu się na głowie, a palce zacisnęły w kułak.

* * *

Że stan zwany niegdyś „błogosławionym” można osiągnąć zupełnie przypadkowo – to wiedzą wszystkie kobiety tego świata. Współczesny świat daje im mnóstwo technicznych i chemicznych (farmaceutycznych) instrumentów pozwalających umknąć głupiej „wpadki”, lecz pół i nawet ćwierć wieku temu nie było to takie proste (chyba że partner lubił gumę), więc brzemienne kłopoty trafiały się „łatwym dziewczynom” częściej. A co mówić o czasach jeszcze dawniejszych, choćby o „wiktoriańskim” stuleciu! Wtedy zdarzały się przypadki bulwersujące nawet uczonych. Choćby ten, który zdarzył się podczas amerykańskiej Wojny Secesyjnej: kula przebiła jądra pewnego żołnierza i lecąc dalej trafiła w podbrzusze pannę biegnącą tuż za okopami. Równo trzy kwartały później ta panna utraciła błonę dziewiczą, rodząc niemowlaka. Zapłodniły ją plemniki niesione kulą. Drugim cudownym zrządzeniem losu był fakt, że ten sam medyk, który opatrywał mosznę pechowego żołnierza, dziewięć miesięcy później odbierał noworodka ranionej panny – istotę zrobioną bez użycia genitaliów. Odebrał, po czym opisał rzecz całą w sensacyjnym artykule, który miał sensacyjny tytuł: „Uwaga ginekolodzy!!”. Nie na łamach brukowca, lecz na łamach szacownego scjentycznego periodyku „American Medical Weekly”. Publikację tę szacowne periodyki medyczne powielały i omawiały serio przez kolejne kilkadziesiąt lat. Ostatni raz wydrukowano ów idiotyzm jako scjentyczny pewnik w roku 1959 na łamach „New York State Journal of Medicine”.

„Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”- mówi porzekadło. W stuleciu XX kule raczej zabijały niż zapładniały (jeśli nie liczyć pismaków, których wenę zapładniały zbrodnie wojenne i cywilne), lecz rolę pocisków transportujących masowo plemniki pełniły papierowe listy i widokówki, vulgo: korespondencja miłosna (a jeszcze później SMS-y tudzież internetowe kliknięcia łechcące libido adresatów). Taki właśnie papierowy pocisk ugodził Krysię Helbergównę w roku 1968.

Ojciec Krysi, Leopold Helberg, i matka Krysi, Róża Helbergowa, byli komunistami solidnego przedwojennego szczepu (KPP), którego światopogląd ukształtował kwintet mieszany Marks -Engels-Luksemburg-Lenin-Stalin. Ten ostatni wirtuoz nie zdołał ich rozstrzelać podczas rutynowych „czystek” przed rokiem 1945, bo Róża znała (ze Związku Nauczycielstwa Polskiego doby „sanacyjnej”) towarzyszkę Wandę Wasilewską, a towarzyszka Wanda sypiała ze „Słońcem ludów”. Gdy krasnoarmiejcy zdobyli Berlin, Helbergowie wrócili do ojczyzny i zajęli tzw. „odpowiedzialne stanowiska” w tzw. „resorcie bezpieczeństwa”. Następnie tzw. „odwilż gomułkowska” (rok 1956) zrobiła im przykrość, rugując z eksponowanych foteli, lecz wkrótce los ponownie się ku nim uśmiechnął: dzięki wpływom tzw. „starych towarzyszy” on został wiceszefem Najwyższej Izby Kontroli (NIK-u), a ona wiceszef ową Instytutu Badań Literackich (IBL-u). Na wiosnę 1968 ich córka, Krysia, otrzymała maturę i wyjechała do Moskwy, gdzie Komsomoł urządził dla „przodującej młodzieży z bratniej Polskiej Republiki Ludowej” objazd „Kraju Rad”.

Kiedy Krysia objeżdżała kwitnące potiomkinady „Kraju Rad”, nad Wisłą „beton” partyjny pezetpeerowski rozpętał dzikie represje przeciw „syjonistom”, czyli Żydom (zwłaszcza przeciw „aparatowi” żydowskiemu i eksponowanym intelektualistom żydowskim), zmuszając wielu do emigracji. Reguły międzyfrakcyjnego mordobicia były u komunistów tak brutalne, że główne sekowane figury musiały wyjeżdżać w gorączkowym pośpiechu, a wśród tych głównych celów nagonki znajdowali się m.in. Helbergowie. Próbowali ściągnąć Krysię telegramami i telefonami, jednak się nie udało. Wyjechali więc bez córki (do Izraela via Bonn), przykazując bliskiej personie (ciotce Krysi), by odesłała im dziecko jak tylko „delegacja młodzieży polskiej” wróci z Sowietów. Wróciwszy – Krysia H. dowiedziała się, że jest Żydówką.

Wcześniej ten problem nie istniał. Helbergowie byli czerwonymi ateistami i nigdy nie roztrząsali swej żydowskości, a już z pewnością nie przy dziecku. W szkole również nikt nie wytykał wesołej blondyneczki rasowo. Słowa ciotki tak ją zaskoczyły, że spytała: