– Żydówką?… Czyli kim?!…
Wyjechałaby, wedle żądania rodziców, gdyby nie list z Białegostoku. Tadek Mirosz, kolega, którego poznała w trakcie objeżdżania „Kraju Rad”, i któremu dała się nawet objąć, przytulić i cmoknąć parę razy, napisał, że ją kocha i że nie wyobraża sobie życia bez niej. Prosił o spotkanie w stolicy. Ten właśnie list był kulą pełną plemników. Tadek zawitał do Warszawy i usłyszawszy co się dzieje, rozpoczął szturm pełen dramatycznych argumentów (że w Izraelu, nie znając żydowskiego, nie będzie mogła studiować, że tam jest strasznie, bo Arabowie sieją okrutny terror, że kobiety są tam istotami drugiej kategorii, et cetera). Wieczór argumentacyjny zakończył się sceną biblijną wedle „pieśni Salomona” ucieleśnionej bez zbędnych słów. Krysia H. odreagowała tym aktem swój szok egzystencjalny, Tadzio M. odblokował mus seksualny, czyli presję młodzieńczego testosteronu – i efektem była młodzieńcza ciąża, którą przed „rozwiązaniem” uwieńczył ślub cywilny li tylko. Oblubienica została Krystyną Miroszową, a jej córka dostała imię: Klara.
Co ta pradawna historia ma wspólnego z „Blankietem”, Witkiem, generałem-lejtnantem Kudrimowem i resztą naszych bohaterów? Spokojnie – dajmy Czasowi czas. Kule i tak nosi Opatrzność. Myśmy są ino kukiełki Przeznaczenia.
Sto lat temu ukazała się drukiem rozprawa doktora Karola Fongelzena „Higiena małżeństwa – miodowe miesiące” (1906). Można było tam znaleźć wiele rad i przestróg służących zdrowiu, m.in. taką: „Nadmierne spółkowanie pociąga za sobą rozmaite cierpienia i choroby, częstokroć bardzo przykre i dolegliwe”. Witold Nowerski nie czytał pracy doktora Fongelzena, ale gdyby czytał – zgodziłby się z przytoczoną tezą. Dłuższy pobyt w bieszczadzkiej komunie hipisów, gdzie wszyscy (prócz smarkatych dzieci) stanowili grupowe małżeństwo praktykujące intensywną „free love”, ukazał Witkowi gamę chorób wenerycznych, które nie dawały się pacyfikować ziołami, więc trzeba było jeździć do Ustrzyk Dolnych, bo tam była przychodnia i strzykawki służące antybiotykom, nie zaś „dragom”. Od ciężkich narkotyków ustrzegł go „Rubens” (skończyło się na wąchaniu prymitywnego „kleju”; po pewnym czasie Mariusz B. to też „Znajdzie” wyperswadował), a od „francy” niespecjalna „chcica” ku płci odmiennej. Jakoś Witka do tych wdzięcznych cycuszków i pośladków niezbyt ciągnęło. Kilka zbiorowych orgii zaliczył biernie, raczej symulując aktywność niż ją praktykując, co nie było trudne, zważywszy stan lewitacyjnego upojenia koleżanek i kolegów.
Bardziej niż fertyczne blondynki podobali się „Znajdzie” dwaj spośród tych kolegów, kudłacze półgoli nawet zimą, lecz nie mógł tego przećwiczyć, bo w komunach wyrosłych z buntowniczego ruchu '68 pederastia nie była szczególnie modna. O ile „najczęściej występującym ssakiem górskim jest góral” (humor zeszytów), o tyle najczęściej występującym ssakiem hipisowskim tamtych czasów były żeńskie „dzieci kwiaty”, brakowało bowiem prawie ćwierci stulecia do ery homoterroru gejowsko-lesbijskiego, czyli do schyłku XX wieku, kiedy wpływ mafii „kochających inaczej” zdyscyplinował propedalsko cały postępowy glob, zamieniając kodeks moralny ludzkości na kodeks oralny, i królować zaczęła parafraza tytułu książki Milana Kundery – „nieznośna lekkość odbytu” [© W. Łysiak]. W komunie Witold hamował swoje ciągoty, wiedział bowiem, iż życzliwy mu „Rubens” jest wrogiem pederastów, typowym „pedałobójcą”. Dzisiaj mówi się o takich fanatycznych heterykach (jeszcze nie jako heretykach, lecz i to może przyjść): „seksszowiniści”, ale wtedy slang „political correctness” dopiero raczkował, to była era libertyńskiego przedświtu.
Testem decydującym dla seksualnego samookreślenia się Witolda były mazurskie wakacje. Pierwsze jego prawdziwe wakacje -pierwszy w życiu „Znajdy” wyjazd klasycznie urlopowy. Grupka studentów-dysydentów, którzy drukowali u „Zecera” swoje konspiracyjne pisemko, wyjechała latem na Mazury, z plecakami i namiotami, co dawało względnie tanią samodzielność, bo hotele lub domki campingowe zbytnio drenowałyby kieszenie żaków. Trzy pary – trzej chłopcy i ich dziewczęta. Jako siódmego wzięli ze sobą „Znajdę” (mówiąc, że biorą „przylepkę”), gdyż poprosił ich o to Mariusz. Kupił „Znajdzie” namiot, zaopatrzył we wszelkie turystyczne (plus finansowe) akcesoria, i odprowadził całe towarzystwo do pociągu.
Namiotowali przy brzegu romantycznego jeziora (te białe żagle, te wschody i zachody słońca!), pili, śpiewali, nurkowali, kajakowali, robili kiełbaskowe ogniska – każdego dnia było wesoło do głębokiego zmierzchu. Później przez niecałą godzinę z trzech namiotów płynęły ku gwiazdom lub chmurom ekstatyczne sapania i jęki, po czym zapadała nocna cisza i onanizujący się Witek też mógł usnąć. Lecz nim minął tydzień, trzy sympatyczne studentki (Ola, Grażynka i Beata) zgadały się konspiracyjnie (vulgo: za plecami swych partnerów, trzech antyreżimowych konspiratorów), że ten miły Wicio jest taki biedny, bo nie ma dziewczyny. I ustaliły, że będą mu kolejno robić dobrze, kiedy tylko ich chłopców zmorzy Morfeusz. Każdej nocy, gdy męska studenteria kimała już „jak kamień”, któraś dama opuszczała cichaczem swój namiot, wślizgiwała się do namiotu „Znajdy”, i robiła z jego przyrodzeniem co chciała – „everything”. Poddawał się temu bezwolnie, ale każdej nocy marzył, by to nie któraś, lecz któryś wśliznął mu się do namiotu. Choćby Roman, szczupły kręto włosy blondyn studiujący prawo… Wtedy definitywnie uświadomił sobie, iż jest „zbokiem”- homoseksualistą bez żadnej wątpliwości.
Przed swym patronem udawał normalnego. To udawanie było grzechem mniejszym niż skrywana skłonność, i dużo mniejszym niż pajacowanie wielu gwiazdorów hollywoodzkich, gorąco przytulających na ekranie dziewczęta z „fabryki snów”, mimo orientacji homo (maskowanej bezczelnym „emploi” samców hetero). Rock Hudson, Richard Chamberlain, James Dean, Jean Marais, Jeremy Irons, Kevin Spacey i tylu innych czołowych „amantów” X muzy (niektórzy filmowi „twardziele”, jak Marlon Brando czy Burt Lancaster, też urozmaicali sobie seks jednopłciowo). Los Ludwika Bawarskiego i Oskara Wilde'a dowodzi, że czasami za te fałszywe maski trzeba płacić ciężki rachunek, lecz „Znajda” o tym nie wiedział i bał się tylko demaskacji ze strony szefa. Wpadł dopiero w więzieniu.
„Zecer” ucapił go przy warsztacie stolarskim II bloku, strzelił dłonią przez pysk aż huknęło, chwycił za brzegi „katany” więziennej, ścisnął je pod gardłem nieszczęśnika, prawie dusząc, i syknął:
– Ty gnoju! Ty śmierdzący pedrylu!! Kto cię tak przekręcił, gadaj!
– Niiikt… – wycharczał „Znajda”.