Oskarżanie Putina o rasizm nie miało sensu. W przeciwieństwie bowiem do kagiebowców „starej szkoły” (jak prymus „driewniewo zakona”, Wasia Kudrimow) – kagiebowcy „nowej szkoły” (jak Putin) lekceważyli czynniki rasowe, gwiżdżąc na tradycyjny antysemityzm ludu rosyjskiego. Liczyły się kapitał i władza, a nie kolor skóry czy geny. Ci spośród oligarchów, którzy przejawiali ambicje polityczne wyższego (centralnego) rzędu, stawali się naturalnym (biologicznym) zagrożeniem dla włodarza Kremla, i tych putinowską maszynka do mielenia czyli „odstrzału” (milicja-skarbówka-prokuratura-sądy) eliminowała bez pardonu. Ci zaś, których interesowało jedynie światowe życie – megaluksus, megakomfort, megahedonizm – byli politycznie niegroźni, a nawet pożyteczni, gdyż cicho „odpalali” władzy dużą część „urobku”, a swym ekshibicyjnym bogactwem głośno dawali „nowej Rosji” megareklamę, sugerując światu, iż ta putinowską Matuszka jest istnym Eldorado. Świat klaskał gdy słyszał takie dowcipy o rosyjskich milionerach: „nowy Ruski” wysiada z samolotu na Majorce, trzymając narty, więc odprawiający go funkcjonariusz lotniska mówi:
– Przepraszam, ale szanowny pan omylił się, u nas zupełnie nie ma śniegu.
Wesolutki Rosjanin klepie funkcjonariusza po ramieniu, mówiąc:
– Spokojnie, śnieg przyleci następnym samolotem, jeszcze dziś.
Dla Putina takie dowcipkowanie było o tyle ważne, że szerzyło wizerunek neomocarstwa metodą upowszechniania siły królów kurortów – rosyjskich krezusów. Mógłby rzec to samo, co niejeden dyrektor CIA mówił o prawicowych dyktatorach Ameryki Łacińskiej: „- Też skurwysyny, ale moje skurwysyny!”.
Putinowskie „skurwysyny” mają dziś swoje zagraniczne i zaoceaniczne rezydencje pałacowe, jachty, kluby, wyspy, drapacze chmur itp., a zdobyły to wszystko w ciągu ostatnich kilkunastu (niektórzy) lub ledwie kilku (większość) lat. Kiedy Bentley otworzył swój moskiewski salon (2003) – tylko 40 egzemplarzy elitarnego samochodu znalazło rosyjskich nabywców. Cztery lata później (2007) już 1300 bentleyów jeździło po ulicach Moskwy, nie licząc mercedesów S 600 oraz innych ekskluzywnych „fur” klasy „gold”. Garaże tych cudeniek znajdują się na podmoskiewskim osiedlu Rublowka (nomen omen), gdzie dróg wjazdowych strzegą wartownie i brygady ochroniarzy, metr kwadratowy działki kosztuje ponad tysiąc dolarów, a skromny domek nie mniej niż trzy miliony dolców. W nieskromnych domkach mieszkają tam wszyscy krezusi putinowskiej Rosji – szefowie megaprzedsiębiorstw (Gazpromu, Łukoila i in.), prezesi banków, baronowie każdego biznesu, a między nimi również boss biznesu o nazwie Federacja Rosyjska, prezydent Putin. Lecz to jedyne terytorium, na którym mógł oficjalnie i lokalizacyjnie (adresowo) stykać się z wielkim kapitałem. Nie wypadało mu jeździć do „zimowej stolicy «nowych ruskich»” (francuskiej miejscowości alpejskiej Courchevel, która zimą przemienia się w czysto rosyjski pijany kurort), ani na wszelkie tropikalne „złote wybrzeża”, gdzie od paru lat brązowieją tłuste cielska i smukłe ciałka rosyjskiej oligarchii. Te smukłe to „diewoczki”, znaczy „sweethearts” rosyjskich oligarchów. Profesja tych „wives” i „girl-friends” jest dużo trudniejsza niż jakikolwiek fach samców, do których należą.
Z pozoru taka lalka – gdy już zastąpiła (wyeliminowała) poprzedniczkę – ma nic tylko „dolce vita”. Zakupy w najelegantszych sklepach Moskwy (przy ulicy Twerskiej), Paryża, Rzymu, Nowego Jorku. Madrytu i Londynu. Moskiewska „mata czarna” w kawiarni „Anatolly Como”- filiżaneczka 200 dolarów. „Babranko” i „kimanko” w luksusowej pościeli firmy Frette, na wypełnionych puchem węgierskich gęsi jaśkach za kilkaset dolców. Wolne wieczory (gdy pan i władca jest nieobecny) w moskiewskim nocnym klubie „Czerwona Czapeczka”, gdzie pracują najlepsi striptizerzy i gdzie klozety są tak czyste, że na brzegu muszli sedesowej dama może spokojnie formować pasemka białego pudru dwiema kartami kredytowymi, American Express i Visa. Et cetera, et cetera. Ale to tylko pozór raju. Tej królowej życia towarzyszy permanentny stres, gdyż wedle „prawa Goldsmitha” (miliardera Jamesa Goldsmitha): „Kiedy bogacz żeni się ze swą kochanką, tworzy wolne miejsce pracy”. Kochanki oligarchów, stając się ich małżonkami, zwalniają etaty dla kochanek, a wiadomo, że każdego miesiąca na rynek wchodzą nowe falangi rozkosznych (młodziutkich, jędrnych, prześlicznych) „kociaków”. To jak z samochodem: ciągle powstają nowe modele ekskluzywnych aut, wypierające starsze roczniki lancii i ferrari. Żonie oligarchy, choćby przeuroczej, nie uda się zwyciężyć kosmetykami i skalpelami, bo mąż będzie cenił nie kunszt odmładzania, lecz naturalną świeżość. I nie codzienną rutynę, lecz nowość. La Rochefoucauld: „Piekłem kobiet jest upływ czasu”. Filozoficzne pytanie poety: „Komu bije dzwon?”- tyczyło mężczyzn; pytanie trafniejsze wobec kobiet brzmi: „Komu bije zegar?”. Wszystkie damulki oligarchów to wiedzą, dlatego cierpią rozumiejąc, że radosne brylowanie i fikanie szybko się skończy. Balsamem jest myśl o rozwodowym odszkodowaniu.
Władimirowi Putinowi, a konkretnie jego tajnym służbom, też nie było nigdy lekko przez tę rotację „mięsa” (wymianę zleżałego na świeże) u oligarchów. Balsamem stawała się myśl, że werbować narybek jest równie łatwo za każdym razem, bo zmiany kadrowe w złotych sypialniach nie zmieniają ludzkiej natury. Hasło: „Pełna kontrola!” nie doznawało tedy uszczerbku podczas inwigilującej wielki kapitał praktyki operacyjnej FSB.
Kiedy w roku 1988 dziewiętnastoletnia Klara Mirosz (już nie Helberg) zapisywała się na Wydział Historii Uniwersytetu Ottawskiego – trochę starszy John Seren dostawał właśnie dyplom tej uczelni. Był również Polakiem z pochodzenia. Jego ojciec, Stanisław Serenicki, dwie dekady pracował jako dyrektor wielkiej fabryki nawozów sztucznych, a w roku 1980 został wywieziony taczką poza bramę swojej fabryki przez strajkujących robotników, którzy właśnie utworzyli zakładową „Solidarność”. Pech chciał, że była przy tym telewizja, więc kompromitującą wywózkę obejrzał cały naród. Dyrektor Serenicki nie zniósł tej hańby – zastrzelił się ze służbowego pistoletu (media reżimowe podały, że zmarł na zawał serca, co było prawdą, lecz pełną prawdą było tylko w odniesieniu do jego żony, która umarła bez postrzału). Wskutek tych dwóch zgonów Janek Serenicki został sierotą mając 18 lat.
Rok później wylądował w Kanadzie, u stryja, Alfreda Serena, prowadzącego tam własny biznes. Stryj namówił go do czegoś, co już dawno zrobił sam – do skrócenia nazwiska (Seren brzmiało u Kanadyjczyków lepiej niż Serenitzky) oraz do studiów językoznawczych, gdyż bratanek był urodzonym poliglotą i przejawiał zdolności badawcze względem dziwacznych języków, obyczajów i praw. Pasjonowały go takie osobliwości jurysdykcyjne jak fakt, że w Indonezji masturbacja jest karana ścięciem głowy, we Francji nie wolno nazwać prosiaka imieniem Napoleon, w Bahrajnie ginekolog może badać ręką waginę pacjentki, lecz siedząc lub stojąc tyłem czy bokiem i widząc tylko lustrzane odbicie narządu, a w Wielkiej Brytanii wolno odlać się publicznie pod warunkiem, że obsikuje się tylne koło własnego samochodu i prawą ręką opiera się o karoserię, zaś nie wolno przyklejać znaczka z królową do góry nogami, bo to jest zdrada stanu. Dziwne hobby u kilkunastolatka, lecz czy wszyscy nastolatkowie muszą przedkładać rap nad melodie wieku XVIII? Johnny Seren od muzyki rockowej wolał rokokową.