Выбрать главу

Zamilkł i spojrzał po sali swym zimnym, szklanym wzrokiem. Wiedział, że został bardzo dobrze zrozumiany, i że właściwie mógłby już wyjść, bez zbędnych dalszych słów. Panowała tak kamienna cisza, jakby którykolwiek uczestnik zebrania bał się głębiej odetchnąć. Prelegent zezwolił, by trwała denerwująco (deprymująco) długo, zerknął ku oknu, gdzie szyby lekko drżały od ulicznego ruchu przy Łubiance, i jednak dokończył, tym samym beznamiętnym tonem czekisty:

– Niektóre rywalizacje między drużynami zdążającymi do tego samego celu są dużo głupsze i dużo groźniejsze aniżeli tamta rywalizacja futbolowa. Nie dziwiłbym się, proszę panów, gdyby pułkownik Kadafi rozstrzelał wówczas każdego piłkarza, działacza czy trenera protestującego przeciwko decyzji władz, lub próbującego ją sabotować w jakikolwiek sposób. Miłego dnia panom życzę.

Zszedł z podium i wyszedł z sali centralną „przecinką” między dwoma polami krzeseł. Kiedy kroczył nią ku wyjściu, mając wzrok utkwiony w górze – wszyscy prężyli się na baczność, a cisza była ogłuszająca niby salwa plutonu egzekucyjnego.

Tego dnia Wasia Kudrimow pokochał Władimira Władimirowicza dozgonnie.

* * *

Sharon Stone zyskała sławę rozchylając kolana i ukazując w półmroku kolebkę ludzkości. Klara Helberg – jak wszystkie młode dziewczyny – też chciała zdobyć sławę, ale nie tą drogą. Aktorstwo, piosenkarstwo, fach modelki bądź kosmonautki, sport olimpijski i seks balangowy – odpadały. Małżeństwo lub partnerstwo z kimś sławnym, czyli rozgłos bycia żoną lub metresą gwiazdora, nie nęciły Klary również, m.in. dlatego, że małżeństwo jako takie uważała za przejaw głupoty, a konkubinat za inny paraniewolniczy wykwit złego smaku. Przyczyniły się do tej awersji: i tradycja rodzinna (frustracje małżeńskie jej rodzicielki), i wyniki sondażu przeprowadzonego wśród kilku tysięcy małżonków chcących zdradzić współmałżonka z kimkolwiek (wypowiadało się tam anonimowo mnóstwo dzieciatych żon, które niczego nie pragnęły bardziej niż gacha dysponującego wolnym czasem oraz twardą fujarą, tudzież sporo tatusiów różnego wieku, gotowych ulżyć sobie cudzołożnie dla dobra swego i dla ulgi nieszczęśliwych białogłów). Ten sondaż rozśmieszył Klarę i wzmocnił w jej duszy zły stosunek do instytucji małżeństwa. Roiła, że zdobędzie sławę własnymi siłami, jako kobieta-geniusz. Może wynalazczyni, może kompozytorka lub pisarka, ewentualnie malarka lub rzeźbiarka, taki żeński Einstein czy Michał Anioł.

Tego rodzaju marzenia są typowe dla ambitnych feministek, lecz Klarze równie daleko było do wojującego feminizmu, co do sadoerotyzmu. Feministki prowadzące w Malmö kurs siusiania na stojąco, czyli po męsku, śmieszyły ją tak samo jak idiotki ganiające za sukniami ślubnymi z białą koronką i welonem, czy gołe „nazistki”, wymachujące pejczem w towarzystwie szczekającego wilczura. Problem Klary polegał wszakże nie na tym, że trudno jej było zdecydować się jaki kierunek studiów winna obrać, by kuć ostrze swej przyszłej sławy – artystyczny (twórczość), techniczny (wynalazczość), prawniczy (polityka), czy scjentyczny (badania dające Nobla) – lecz na tym, że brakowało jej pieniędzy, by opłacić studia. Niezbędne więc było stypendium. Złożyła papiery w pięciu uczelniach (Montreal, Ottawa, Quebec, Winnipeg i Edmonton), ale wątpiła czy przydzielą jej jakieś stypendium, miała bowiem bardzo kiepskie argumenty. Cztery uczelnie nie wyraziły chęci finansowania jej studiów, lecz z piątej, wielce szacownej – z założonego A.D. 1848 University of Ottava – przyszło uprzejme wezwanie na rozmowę kwalifikacyjną. Rozmowa toczyła się rutynowo do momentu, kiedy kwalifikator, prodziekan Simon Kraus, rzucił pytanie czystą polszczyzną, bez odrobiny jakiegokolwiek akcentu:

– Nie zapomniała pani języka rodziców, panno Helberg?

Zdumiona wykrzyknęła:

– Pan jest Polakiem?!

– Nigdy nie byłem Polakiem, chociaż urodziłem się tam. Nie lubię Polaków, droga pani.

Czekał, by coś na to rzekła, jednak się nie doczekał, więc spytał znowu:

– A pisanie po polsku, i czytanie?

– Dawno już nie czytałam i nie pisałam po polsku, lecz chyba nie zapomniałam…

– Sprawdźmy.

Wyjął z szuflady biurka książkę, „Trzech muszkieterów”.

– Zna pani to dzieło?

– Nie, ale kiedyś widziałam w telewizji film pod takim właśnie tytułem…

– Jasne, to lektura dla chłopców.

Podał jej książkę, mówiąc:

– Proszę otworzyć na stronie siedemnastej i przeczytać fragment zakreślony.

Fragment zakreślony ołówkiem brzmiał: „Kobieta była młoda i piękna. Jej uroda uderzyła młodzieńca tym bardziej, ze nigdy nie spotyka się podobnej na południu, gdzie dotychczas przebywał. Była to biada blondynka o długich włosach, które spadały w lokach na ramiona, o wielkich, niebieskich, tęsknych oczach, różanych ustach i dłoniach z alabastru. Rozmawiała żywo z nieznajomym”. Klara czytała to mając wrażenie, że czyta o sobie. Przeczytała bez trudu, ale widać było, iż bardzo się stara, jak małe dzieci podczas szkolnego sprawdzianu.

– Tak sobie… lepiej pani mówi… – ocenił Kraus.

– Bo w domu rozmawiam z mamą po polsku, a czytam po polsku rzadko.

– Jeszcze strona trzysta piętnasta, panno Helberg.

Drugi zakreślony fragment był nieco krótszy: „Milady kochała, lub udawała, że kocha jego samego. Tajemny glos, płynący z głębi serca, mówił mu wprawdzie, że jest tylko narzędziem zemsty, że zaznaje pieszczot, ponieważ ma zadać śmierć, ale duma, miłość własna, szaleństwo zagłuszały ten głos, dusiły ten szept” *.

– Milady to cudowna figura muszkieterskiego romansu – wyjaśnił Kraus. – Prawdziwa „femme fatale”. Mężczyźni są dla niej kukiełkami, marionetkami na sznurkach, którymi ona porusza misternie, zgodnie ze swym kaprysem i swą wolą. Jest żeńskim demiurgiem, stworzycielem, sprawcą historycznych faktów. Jak się to pani podoba?

Podobało się jej bardzo, trącało ważne struny duszy, lecz zapytała przytomnie:

– Co to ma wspólnego ze mną? Czy od tej Milady zależy moje stypendium?

– Poniekąd, droga pani… Proszę do jutra przeczytać całą tę książkę.

– I wówczas otrzymam stypendium?

– Wówczas zyska pani szansę na superstypendium, ale to będzie zależało od dalszego ciągu naszej rozmowy. Jutro, kwadrans po piętnastej.

* * *

Obywatele dzisiejszych krajów cywilizowanych nie mają pojęcia co to jest brud. Nawet jeśli telewizja prezentuje migawki ze slumsów Kalkuty, Rio czy jakiejś stolicy afrykańskiej – nie rozumieją (gdyż nie wąchają i nie tykają) co to jest prawdziwy brud i smród. Ewolucja higieny (mydło i szampony, sanitariaty i ścieki, kuchnie i śmieciarki, etc.) poszła bowiem tak do przodu, że sam Darwin nie mógłby się nadziwić choćby gatunkowej różnicy między XVII-wiecznym Paryżem (ówczesną kulturową stolicą Europy) a Paryżem obecnym. W tamtym Paryżu króla Ludwika XIV majętni obywatele stąpali ulicami nosząc wysokocholewiaste buty i mocno perfumowane rękawiczki (przytykano je do nosa), albowiem wszystkie ulice zalegała niby strumień lub bajoro gruba warstwa błota, pełna gnijących odpadów (z domostw, rzeźni, farbiarni, garbarni etc.) i odchodów (zwierzęcych, lecz głównie ludzkich, ponieważ fekalia wyrzucano przez okna, a kanalizacji nie było). Nie było jej również w pałacach, więc Luwr, Wersal, Tuileries i inne królewskie siedziby cuchnęły na kilkanaście mil, identycznie jak wszelkie rezydencje arystokratów. Załatwiano się gdziekolwiek, bez skrępowania: tarasy, balkony, schody, korytarze, nisze westybulowe były obsrywane i obsikiwane cały czas. Gdy nie chciano wychodzić z komnaty, robiono kupę za drzwiami – po prostu. Relacje ówczesnych pamiętnikarzy bywają fekopikantne i moczofrywolne – oto hrabia de Brancas, wiodąc królową Annę korytarzem Luwru ku sali balowej, żeby zatańczyć, czuje ucisk pęcherza, więc staje, i dalej trzymając jedną ręką Madame, drugą wyciąga spust i leje na tapiserię ściany, a kiedy kończy, maszerują znowu jak gdyby nigdy nic. Dopiero kilkadziesiąt lat później autor podręcznika dworskiej etykiety, pan de Courtins, będzie przestrzegał, iż raczej nie wypada dygnitarzom publicznie obnażać członka w obecności szlachetnie urodzonych kobiet.