Выбрать главу

– Nie pytałam Cyganki, ale może pan jest chiromantą…

– Nie, to był żart.

– Czy ta prawdziwa Milady, ta lady Carlisle, nie była morderczynią?

– Droga pani, w tym fachu bywa różnie… Nic nie wiadomo, żeby była trucicielką, lecz wiadomo chociażby, iż próbowała zabić swego francuskiego kochanka, owego supermuszkietera d'Artagnana, nasłała na niego nocą gromadę zbirów.

– Dlaczego?

– Realizowała rozkazy sukcesorów swojego promotora, kardynała Richelieu, a d'Artagnan był niewierny, jak wszyscy jurni samcy…

– I co?

– I klops, muszkieterskie szpady podziurawiły tę zgraję. Jednak druh d'Artagnana, Atos, został wówczas śmiertelnie raniony. To był 1643 rok, Lucy musiała uciekać z Paryża do Londynu. Tam też czasami przegrywała, kilka miesięcy spędziła jako pensjonariuszka londyńskiego więzienia Tower.

– Skąd są znane te wszystkie szczegóły?

– Dzięki notatkom kilku ówczesnych kronikarzy, La Rochefoucaulda, Roederera, Loméniego. Wszyscy oni podkreślają jej niezwykłą inteligencję, błyskotliwość, czar, no i, rzecz jasna, urodę. Proszę spojrzeć.

Wyjął z szuflady cienką broszurkę i otworzył. Przed kartą tytułową widniała ilustracja konterfektowa, półfigura XVII-wiecznej damy. Dama miała misternie trefione loki, we włosach dwa kwiaty, sznur dużych pereł wokół wysmukłej szyi i patrzyła porozumiewawczo na Klarę.

– To jej wizerunek z 1640 roku – rzekł prodziekan. – A ta broszurka to jej życiorys. Zostawiam go pani do jutra. Spotkamy się trzeci raz, o tej samej porze.

– I wtedy zakomunikuje mi pan decyzję uczelni?

– Sprecyzuję warunki, natomiast pani wyjawi mi swoją decyzję względem propozycji tyczącej stypendium. Miłej lektury życzę, panno Helberg.

* * *

Bibliotekarz więzienia w Grabianach, Zbigniew „Zyga” Tokryń, lubił sobie podczas pracy nucić jakąś melodię. Miał ograniczony repertuar. Kiedy był wkurzony i markotny, płynęło mu z ust:

„Przyleciał do mnie za kraty

Mały gołąbek skrzydlaty”.

A kiedy ogarniała „Zygę” fala lepszego humoru, nucił:

„Bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce.

Upojne harce! Upojne harce!”.

Upojne harce „pod celą” były wszakże przywilejem tylko wpływowych więziennych pederastów, dlatego heteryka „Zygę” coraz częściej biczowały filozoficzne myśli o własnej głupocie. „Garował” ledwie cztery wiosny, jednak męczył się już tym „kiblowaniem” tak, jakby trwało lat czterdzieści i jakby on był już starowiną. Wzorem wielkich antycznych i nowożytnych filozofów stawiał sobie egzystencjalne pytania wyzbyte odpowiedzi. W kwestii rozsądku człowieczego nękały go przypuszczenia, że wszystko to jest na opak, genetycznie i chronologicznie pochrzanione. Młodzi ludzie – uważał – prócz testosteronu winni mieć również głęboką mądrość (to byłby bezwzględny ideał młodości!), a głupieć winno się dopiero wraz z flaczeniem członków. Tymczasem jest na odwrót: rozsądek przychodzi (i to nie do wszystkich) z wiekiem lub z nieszczęściem, a pełna werwy młodość jest durna jak gumowy kalosz. Coś tu nie gra, ktoś spartaczył oprogramowanie, wypuszczając bubel. Chyba że sobie żartował, dając ujście perfidnemu poczuciu humoru. Takich niedoróbek (lub psikusów) zaserwowano zresztą ludziom dużo więcej, by wspomnieć zupełnie się mijający wiekowo szczyt seksualnej chcicy u panów (20-24 rok życia) i u dam (36-40 rok życia), lecz „Zygę” ten akurat problem, erotyzm, czyli brak porządnego seksu (z kobietą, a nie z własną grabulą), trochę mniej martwił niż perspektywa odsiadki jeszcze kilku lat za paserkę. Bardzo zmądrzał przez minione cztery lata, klął tedy swą dawną tępotę, która pozwoliła „psom” dwukrotnie go namierzyć. Tak to już bywa – upadek oznacza wiedzę. O bezwzględności reguł życia, o złośliwości losu, o własnej głupocie, i o dystansie między rajem a frajerską lokalizacją.

Właśnie w sprawie lokalizacji zaczepił go kumpel, Mariusz „Zecer”, protektor Witolda:

– Stary, chcę skroić dla Witka robotę u ciebie, przy bibliotece. Tylko na miesiąc. Pomożesz mi?

– Za?

– Trzy kartony szlugów.

– Pięć.

– Cztery.

– Jak dla ciebie, może być, amigo. Dokładasz do tego łacha, czemu? Ni brat, ni swat, ni nawet kuzyn, sam mi rzekłeś.

– Ale coś jak syn, brachu, piastuję go już długo. Jest półnormalny. Żal mi gnoja… Z głupolstwa go nie wyprostuję, z pedalstwa tak, przynajmniej chcę spróbować.

– Jakim cudem? Zaszyjesz mu dwie dziury, amigo?

– Ożenię pedryla z babą, która umie spuścić manto każdemu chłopu. Będzie go pilnowała dzień i noc, aż mu przejdzie ten syf, wybije mu to razem z połową zębów. Na Zachodzie będzie łatwiejszy do kontroli, dzięki krótszej smyczy, nie zna żadnego języka. I nie będzie znał, jest zbyt ciemny, żeby dało się go szkolić, to prawie mongoł.

– Wybierasz się na Zachód po odsiadce?

– Wybieram się, ale nie po odsiadce, tylko już.

– Teraz?

– No. W przyszłym miesiącu, może ciut później.

– Jak?

– Esbecja daje paszporty politycznym, wszystkim siedzącym przez konspirę, właściwie to wciskają, chcą jak najwięcej solidaruchów wypieprzyć z kraju. Ciągle kuszą. Zgodziłem się, wyfruwam.

– Farciarz!

– Chcesz, mogę cię wziąć ze sobą.

Tokryń wstał, słowa Mariusza B. uniosły go z taboretu.

– Jak?

– Normalnie, zostaniesz przeklasyfikowany na politycznego, na solidarucha, wroga ustroju i partii.

– Jak?

– Normalnie, za szmalec, kolego. Za duży szmalec. Oni też muszą z czegoś żyć, pensje mają chudziutkie… Biorę ze sobą starego kumpla, waluciarza, który uciułał furę zielonych. Część odda esbekom, a za ten haracz będzie mógł resztę wywieźć bez kontroli celnej, kapewu?

– Kapuję… – mruknął „Zyga” i ponownie usiadł. – Tylko że ja nie mam tuchlonego grosza, amigo.

„Zecer” puścił doń perskie oko i roześmiał się:

– Nie truj, brachu! Wkitrano ci aż dziewięć lat, jak za mokrą robotę, a dlaczego?

– Recydywa.

– Gówno prawda. Dostałbyś nie więcej niż czwórkę, już byś biegał wolny. Przypieprzyli ci wyrokiem, bo wkurzyłeś władzuchnę nie chcąc wskazać sezamu. Gdyby podłączyli ci jaja do prądu, wskazałbyś. Ale widocznie im się nie chciało, bo nie mieliby z tego nic, całość łyknąłby skarb państwa. Lecz kiedy wyjdziesz, mogą na ciebie czekać, i to już nie służbowo, ino po fajrancie, znaczy: prywatni zbóje. I będą mieli świeżo ładowany akumulator… Ja bym spieprzał, kiedy jest okazja i można większą część łupu uchronić.

Tokryń długo patrzył w podłogę, ciężko oddychał, myślał, aż wreszcie spytał chrapliwie: -I ty możesz to załatwić?