Pierwszą reakcją Jolanty była chęć natychmiastowej ucieczki z tego gnojowiska. Ale drugą była złość. Ruszyła do łazienki bacznie niczym żuraw, wysoko unoszonymi stopami omijając trefne artefakty i plamy, tam spuściła wodę w klozecie razem z cuchnącym łajnem „Guldena”, znalazła wiadro, napełniła, przyniosła do salonu i chlusnęła pełnym kubłem przez chrapiący łeb cinkciarza, aż H20 trysnęło wokół niczym gejzer. „Gulden” zawył jak raniony zwierz, usiadł i przecierał ślepia, plując wodą.
– Cześć, „Gulden”! - syknęła Jola.
– Co… co… ty tu robisz, Jolka, do kurwy nędzy?! -jęknął pan Karol, nie wierząc własnemu spojrzeniu.
– Przysłał mnie Mario, śmierdzielu pieprzony, czyli „Blankiet”', czyli „Zecer”, pamiętasz jeszcze kto to jest „Zecer”?!
– Pewnie, że pamiętam…
– I że to jest jego chata, gnoju?!
– Też pamiętam, no…
– I że kazał ci pilnować swojej chaty, a nie zamieniać ją w wysypisko śmieci i miejski szalet, ty obszczymurze?!
– Jolka, daj spokój, bo jak ci, kurwa, przydzwońcam…
Tym już zupełnie wyprowadził kobietę z nerwów. Wzięła duży zamach i zdzieliła pustym wiadrem czerep „Guldena” tak mocno, że boleści wie rycząc przeturlał się po pawimencie, skaleczył sobie bok o zębatą krawędź puszki mieszczącej niegdyś sardynki lub szproty, i huknął łokciem ścianę, co też przysporzyło mu kapkę bólu. Tak to już bywa – jedni trafiają w życiu na niewiasty cmokające im każdą część anatomii, zaś drudzy na baby tłukące ich czym popadnie. „Gulden” bez problemu mógłby zostać bohaterem uczonych rozpraw akademickich (magisterskich, doktorskich i habilitacyjnych) o „syndromie przemocy fizycznej międzypłciowej”, gdyż ciągle lała go jakaś białogłowa. Jola, nim wyszła, powiedziała krótko:
– Jutro znowu tu przyjdę i chcę zobaczyć tip-top idealny. Ma być błysk! Nie będzie błysku, to będzie po tobie, śmierdzielu, bo wygadam o wszystkim „Zecerowi” i jego ludzie dadzą ci w kość dużo charakterniej niż ja! On planował… no, że chce cię wziąć ze sobą na Zachód. Ale nie wiem czy cię weźmie jak się dowie, dupku, co wyprawiasz z jego chałupą. Wiadro masz obok. Poszukaj szczotki, ściery, i bierz się do pucowania, „Gulden”, bo jak jutro zobaczę tu ten sam syf, to będzie koniec żartów!
Klara Helberg przeczytała całych „Trzech muszkieterów” na czas, i punktualnie stawiła się u prodziekana Krausa, a ten zaczął dialog od pytania oczywistego:
– Jak się podobało, panno Helberg?
– Niezbyt, proszę pana.
– To oczywiste. Lektury przymusowe, i jeszcze adresowane do drugiej płci, niezbyt nas cieszą. Pamiętam, że kiedy byłem w piątej klasie, babcia kazała mi przeczytać „Anię z Zielonego Wzgórza”, wyobraża sobie pani?
– Teraz bez trudu.
– A co pani sądzi o Milady, prezentowanej przez Dumasa herbowo jako lady de Winter?
– Że to zbrodniarka, trucicielka, słusznie ją ukarano.
– Tę powieściową tak, problem jednak w tym, iż monsieur Dumas okłamał czytelników.
– Okłamał? – zdziwiła się Klara. – Pisarze nie kłamią, tylko fantazjują.
– Lecz gdy fantazjują na kanwie faktografii, gdy pasożytują na życiorysach autentycznych figur…
– Milady to postać autentyczna?
– Tak, panno Helberg. Żadna spośród głównych figur tej książki nie została wymyślona przez Dumasa, to są wszystko postacie historyczne.
– Ten komiksowy superman d'Artagnan też jest figurą historyczną?!
– I on, i Atos, i Portos, i Aramis. Wszyscy ci rębacze byli królewskimi muszkieterami u kapitana de Treville'a, d'Artagnan dosłużył się nawet szefowania muszkieterom, został emisariuszem króla Ludwika XIV, wykonawcą tajnych misji dla monarchy. Sporo opisanych przez Dumasa intryg to historyjki prawdziwe, zaistniałe w rzeczywistości, również ta główna, tycząca naszyjnika. Dumas pozmieniał pewne jej detale, gwoli ubarwienia, udramatyzowania swojej opowieści, lecz generalnie intryga klejnotów, miłość lorda Buckinghama i królowej, dorabianie dwóch części naszyjnika skradzionych przez szpiega kardynała de Richelieu, to autentyki.
– Według Dumasa złodziejką jest Milady, pani de Winter…
– Ona to rzeczywiście zrobiła, na rozkaz diabolicznego kardynała, który chciał skompromitować francuską królową. Była istotnie Angielką, fascynującą kobietą, robiła z mężczyznami co chciała, przez wiele lat kręciła politycznym światem Paryża i Londynu.
– Jako kto? Kobiet nie czyniono wówczas ministrami, ambasadorami i gubernatorami…
– Jako superszpieg i superlobbystka, mocarna figura cienia, półcienia i dwóch dworów, panno Helberg. Nazywała się Lucy Percy, hrabina Carlisle. Była najmłodszą córką Henry'ego Percy, siódmego earla Northumberlandu. Miała niezrównaną urodę, taką, o której się mówiło: „bellissima”. W 1617 zwiała z domu do barona Jamesa Haya, który był krezusem. Wszyscy jej mężczyźni byli bogaczami i czołowymi, bardzo wpływowymi mężami stanu, choćby diuk Buckingham, czy Thomas Wentworth earl Strafford. czy John Pym, przywódca angielskiej Izby Gmin. Służyła kardynałowi Richelieu jako tajna agentka przez prawie dwie dekady, osiemnaście lat! Przyczyniła się do głównych wolt politycznych na obu stronach kanału La Manche, nie wyłączając rewolucji Cromwella oraz detronizacji i śmierci króla Anglii, Karola I. Co nie znaczy, że udawało się jej wszystko, życie to trudny fach, a knucie to fach bardzo trudny. No i los bywa kapryśny, panno Helberg. Jednakowoż szczęściarze summa summarum wygrywają. Jak tam u pani ze szczęściem, zna pani swoją „linię szczęścia”?
– Nie pytałam Cyganki, ale może pan jest chiromantą…
– Nie, to był żart.
– Czy ta prawdziwa Milady, ta lady Carlisle, nie była morderczynią?
– Droga pani, w tym fachu bywa różnie… Nic nie wiadomo, żeby była trucicielką, lecz wiadomo chociażby, iż próbowała zabić swego francuskiego kochanka, owego supermuszkietera d'Artagnana, nasłała na niego nocą gromadę zbirów.
– Dlaczego?
– Realizowała rozkazy sukcesorów swojego promotora, kardynała Richelieu, a d'Artagnan był niewierny, jak wszyscy jurni samcy…
– I co?
– I klops, muszkieterskie szpady podziurawiły tę zgraję. Jednak druh d'Artagnana, Atos, został wówczas śmiertelnie raniony. To był 1643 rok, Lucy musiała uciekać z Paryża do Londynu. Tam też czasami przegrywała, kilka miesięcy spędziła jako pensjonariuszka londyńskiego więzienia Tower.
– Skąd są znane te wszystkie szczegóły?
– Dzięki notatkom kilku ówczesnych kronikarzy, La Rochefoucaulda, Roederera, Loméniego. Wszyscy oni podkreślają jej niezwykłą inteligencję, błyskotliwość, czar, no i, rzecz jasna, urodę. Proszę spojrzeć.
Wyjął z szuflady cienką broszurkę i otworzył. Przed kartą tytułową widniała ilustracja konterfektowa, półfigura XVII-wiecznej damy. Dama miała misternie trefione loki, we włosach dwa kwiaty, sznur dużych pereł wokół wysmukłej szyi i patrzyła porozumiewawczo na Klarę.
– To jej wizerunek z 1640 roku – rzekł prodziekan. – A ta broszurka to jej życiorys. Zostawiam go pani do jutra. Spotkamy się trzeci raz, o tej samej porze.
– I wtedy zakomunikuje mi pan decyzję uczelni?
– Sprecyzuję warunki, natomiast pani wyjawi mi swoją decyzję względem propozycji tyczącej stypendium. Miłej lektury życzę, panno Helberg.
Bibliotekarz więzienia w Grabianach, Zbigniew „Zyga” Tokryń, lubił sobie podczas pracy nucić jakąś melodię. Miał ograniczony repertuar. Kiedy był wkurzony i markotny, płynęło mu z ust:
„Przyleciał do mnie za kraty
Mały gołąbek skrzydlaty”.
A kiedy ogarniała „Zygę” fala lepszego humoru, nucił:
„Bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce.
Upojne harce! Upojne harce!”.
Upojne harce „pod celą” były wszakże przywilejem tylko wpływowych więziennych pederastów, dlatego heteryka „Zygę” coraz częściej biczowały filozoficzne myśli o własnej głupocie. „Garował” ledwie cztery wiosny, jednak męczył się już tym „kiblowaniem” tak, jakby trwało lat czterdzieści i jakby on był już starowiną. Wzorem wielkich antycznych i nowożytnych filozofów stawiał sobie egzystencjalne pytania wyzbyte odpowiedzi. W kwestii rozsądku człowieczego nękały go przypuszczenia, że wszystko to jest na opak, genetycznie i chronologicznie pochrzanione. Młodzi ludzie – uważał – prócz testosteronu winni mieć również głęboką mądrość (to byłby bezwzględny ideał młodości!), a głupieć winno się dopiero wraz z flaczeniem członków. Tymczasem jest na odwrót: rozsądek przychodzi (i to nie do wszystkich) z wiekiem lub z nieszczęściem, a pełna werwy młodość jest durna jak gumowy kalosz. Coś tu nie gra, ktoś spartaczył oprogramowanie, wypuszczając bubel. Chyba że sobie żartował, dając ujście perfidnemu poczuciu humoru. Takich niedoróbek (lub psikusów) zaserwowano zresztą ludziom dużo więcej, by wspomnieć zupełnie się mijający wiekowo szczyt seksualnej chcicy u panów (20-24 rok życia) i u dam (36-40 rok życia), lecz „Zygę” ten akurat problem, erotyzm, czyli brak porządnego seksu (z kobietą, a nie z własną grabulą), trochę mniej martwił niż perspektywa odsiadki jeszcze kilku lat za paserkę. Bardzo zmądrzał przez minione cztery lata, klął tedy swą dawną tępotę, która pozwoliła „psom” dwukrotnie go namierzyć. Tak to już bywa – upadek oznacza wiedzę. O bezwzględności reguł życia, o złośliwości losu, o własnej głupocie, i o dystansie między rajem a frajerską lokalizacją.