Klara Mirosz zaczęła tkliwie myśleć o pierwszym kochanku, kiedy została uczennicą profesora Bready'ego. Wylęgarniami wzajemnych uczuć były: sala wykładowa, stołówka wydziałowa, gabinet wykładowcy i kawiarnie ottawskie. Wszędzie tam toczył się między belfrem a pannicą uczony dialog, który jednak coraz częściej przypominał pogwarkę mniej akademicką. Całość biegła jak w tym złośliwym wierszyku Tadeusza Boya-Żeleńskiego:
„On jej szepta coś do uszek,
Intellektem praży z bliska.
I straci dziewczę wianuszek,
Ale – «światopogląd» zyska”.
Nowy światopogląd Klary, zyskany przez to zauroczenie „starszym panem”, był raczej erotyczny aniżeli filozoficzny, chyba że przyjmiemy, iż chodzi tu o jej prywatną filozofię seksualną. Zanim napisała pod kierunkiem profesora rozprawkę „Studium relacji filozoficznych między Heideggerem a jego główną uczennicą” (celniejszy byłby tytuł: „Studium relacji fizjologicznych…”, lecz senat uczelni nie wyraziłby zgody) – swoje relacje z Danem doprowadziła do spełnienia, przejawiając inicjatywę wedle kontrdeterministycznej tezy pani Arendt. Od wynurzeń Hegla bowiem (lub wcześniej) filozofia skłonna była postrzegać dzieje świata jako proces zdeterminowany. Tymczasem profesor Arendt uwypukliła nieprzewidywalność, przypadek i rolę silnej woli zmieniającej bieg faktów. Nic nie jest przesądzone, czynnikiem ukierunkowującym wydarzenia i tworzącym nową jakość staje się zdolność podjęcia odważnej inicjatywy. Właśnie to zrobiła Klara Mirosz, zapraszając Dana do swego „roomu” na stancji, pijąc kupione przezeń wino, itd. Ponieważ sploty i wygibasy dwóch gołych ciał są już wszystkim znane dzięki tysiącom filmowych i literackich romansów – nie będę tracił czasu na ubieranie własnymi słowami tej nużącej plagiatowością powtórki z fizjologicznej rozrywki, tylko szybko przejdę do kolejnej odsłony mego dzieła.
Aby móc lekko się ślizgać po powierzchni każdej fali – trzeba być lekkim jak korek. Tak lekki był właśnie czeski dziennikarz Milan Kundelka – niczego prócz piwa nie brał poważnie, i wcale nie chciał, by inni traktowali go serio. To się jednak musiało zmienić, kiedy wyrzuciła go poza granice ojczyzny „praska wiosna” (1968), którą tłumiły czołgi państw „demokracji ludowej”. Milan zawędrował aż do Kanady, i tam zrozumiał, że jeśli nie będzie przez kogoś traktowany serio w kapitalizmie, to umrze wskutek głodu. Pierwsze tygodnie spędził jako bohater czechosłowackiej rewolty, dzielny uciekinier, fetowano go w mediach i na campusach, udzielał wywiadów i wykładów, lecz później trzeba się było wziąć do roboty dającej regularne pensje lub honoraria. Przyjął propozycję Uniwersytetu Ottawskiego, by poprowadzić roczny kurs literatury czeskiej (dzięki „praskiej wiośnie” wszystko co czeskie stało się na Zachodzie bardzo modne wtedy). Rok minął, kontrakt przedłużono, a cztery lata później zorganizowano Katedrę Literatur Słowiańskich, i tak Milan Kundelka został profesorem akademickim. Dalej ślizgał się lekko po powierzchni niczym korek po falach bytu. Ale każde duże „szczęście idioty” znajdzie kiedyś swój kres.
Przekleństwem profesora Kundelki stał się Johnny Seren, młodzieniec, który studiował językoznawstwo, lecz zapisał się również na wykłady: z literatur słowiańskich i oznajmił, że jako pracę semestralną chce złożyć dysertację tyczącą polskiego tłumaczenia „Ulissesa” Jamesa Joyce'a.
– Dlaczego chce pan analizować to tłumaczenie? – spytał profesor.
– Gdyż zostało uznane w Polsce za perfekcyjne, za ósmy cud świata, a jest po prostu do dupy.
– Niektórzy, wcale liczni, sądzą, że ta książka jest po prostu do dupy, choć krytycy wielu krajów wzięli ją za ósmy cud świata…
– Mnie interesuje przekład na język polski, panie profesorze.
– Dlaczego? Zna pan język polski?
– Urodziłem się w Polsce, a do Kanady przybyłem kilka lat temu.
– Zarzuca pan tłumaczowi kiepską stylistykę?
– Zarzucam mu fatalną znajomość języka angielskiego. Zrobił dużo komicznych błędów.
– Są chyba w polskich wydawnictwach adiustatorzy, których rolą było…
– Są.
– I co, czy to banda amatorów?
– Półamatorów. Okazali się patałachami, puścili te bzdety, całą masę. Dam panu kilka przykładów. Jeżeli ktoś komuś warczy: „- Go to God!…”, to mówi po prostu: „- Gówno!…”. We francuskim tłumaczeniu jest właśnie: „- Mer de!…”. Ale w polskim czytamy: „- Idź do Boga!…”. Nonsens. Termin „disappointed bridge” polski tłumacz przełożył kretyńsko jako… „rozczarowany most”, nie wiedząc, że „disappointed” to w angielskim nie tylko „rozczarowany”, lecz i „nieużywany”. Francuzi przełożyli to prawidłowo: „pont désaffecté”- most, który wyszedł z użycia. Zwrot: „- I payed my way” należy tłumaczyć: „- Spłaciłem, com był winien”, a nie: „- Opłaciłem swoją drogę”! Chyba starczy?
– Tak… – bąknął Kundelka. – Ale czy starczy na całą dysertację?
– Owszem, starczy, wyłapałem podobnych kompromitacji bez liku. A przy tym mnóstwo trudno zrozumiałych dziwolągów językowych, jak choćby nieistniejące w polszczyźnie „smarkówy” zamiast „chustki do nosa”, lub „gołębiosercy” zamiast „dobry” ewentualnie „czuły”. Niezręczność goni tam niezręczność, razi brak znajomości idiomów, no i pomyłki erudycyjne, wprost monstrualne. Ten tłumacz myli nawet szekspirowskiego Horatio z antycznym poetą Horacym, panie profesorze, to groteska!
Kundelka był lekko oszołomiony; nie bardzo wiedział co robić, a właściwie co mówić, jak się ustosunkować wobec petenta błyskotliwego i zarazem natarczywego.
– Skąd pan tak dobrze zna angielszczyznę, panie Seren? Przez te kilka lat mieszkania tutaj?
– Jestem poliglotą.
– Ile pan zna języków?
– Sześć dobrze, cztery dobrze minus, dwa nędznie.
– Również czeski?
– Nie, nie mam tej przyjemności, proszę pana.
Czech czuł, że ten młodzian to arogant, typ niebezpieczny, bał się takich kozaków. Pomyślał, że uniknie kłopotu spławiając go:
– Cóż, panie Seren… Niestety, mimo szczerych chęci nie mogę się zgodzić, bo nie mógłbym pańskiej pracy ocenić, nie mógłbym niczego zweryfikować, nie znam języka polskiego, chociaż szanuję…
– Wiem, że pan nie zna! – wycedził Johnny. – To zresztą pestka, zupełne głupstwo. Gorzej, iż nie zna pan przyzwoicie dziejów polskiej literatury, a wykłada pan te dzieje razem z dziejami piśmiennictwa innych Słowian!
– Jak pan śmie?! – ryknął Kundelka, czerwieniejąc.
– To pana trzeba spytać: jak pan śmie publicznie pieprzyć o polskiej literaturze głupoty, które wyczytał pan w jakimś czeskim lub angielskim polonożerczym bryku, napisanym przez nienawidzącego Polaków dyletanta? Pan okłamuje studentów i władze uczelni, grając profesjonalistę! Daję panu wybór: albo przyniosę panu moją dysertację i pan ją oceni entuzjastycznie, ze słownikami w ręku lub po omacku, wszystko mi jedno, albo przyniosę do rektoratu rozbiór pańskich prelekcji o literaturze polskiej, z wyszczególnieniem bredni, które pan głosi studentom. Co pan wybiera?
Kundelkę zatkało. Ciężko oddychał i czuł jak pot leje mu się z karku wzdłuż grzbietu.
– : Milczenie biorę za pańską zgodę dla pierwszego rozwiązania – rzekł Johnny, uśmiechając się szyderczo. – Nie wiem kiedy, ale chyba już w przyszłym miesiącu dam panu moją dysertację. Na shledanou, pane Kundelka!
Wychodząc z gabinetu Czecha myślał: „Ciekawe czy wiesz, że po polsku masz psią godność familijną?”.
Nie wszystkie badania sondażowe tyczące preferencji społeczeństwa przypadały prezydentowi Putinowi do gustu. Sondaż mówiący, że Rosjanie stawiają porządek nad wolnością – owszem, „panrawiłsa”. Ale już sondaż tyczący epokowych gwiazdorów („Wymień dziesięć najważniejszych figur w historii świata”) - trochę mniej. Co prawda triumfującą dziesiątkę zdominowali, całkowicie słusznie, geniusze rosyjskiego chowu (Piotr Wielki, Lenin, Stalin, Gagarin itd.), zajmując aż dziewięć pozycji, lecz wśród owej dziewiątki jedynym geniuszem na literę P był Puszkin (a nie Putin) i, co gorsza, złotą dychę uzupełnił cudzoziemiec Bonaparte, czyli przywódca, którego Putin skrycie cenił, ale formalnie musiał negować, gdyż ten Francuz był dla kagiebowców wrażym europejskim gadem, faszystowskim imperialistą, który nie dość, że zdobył kiedyś moskiewski Kreml, to jeszcze zdobył go przy pomocy odwiecznych wrogów ruskiego mocarstwa, Lachów! Tych piekielnych Lachów, którzy już wcześniej samodzielnie zdobyli Moskwę! Putin nie miał przesądów numerologicznych, ale zdziwiła go bliźniacza końcówka dat, dwunastka: pierwszy raz Polacy trzymali zdobytą Moskwę do 1612 roku, a drugi raz (jako sprzymierzeńcy Napoleona Bonapartego) weszli tam równo dwieście lat później, w 1812 roku! Ktoś opętany numerologią mógłby krakać, że za kolejne dwieście lat, w 2012, Lachy znowu wetkną na zdobycznym Kremlu swoje proporce…