Krnąbrna „Polsza” stała się cierniem dziurawiącym serce Władimira Władimirowicza już u progu jego prezydentury. To ona, tworząc buntowniczą „Solidarność”, rozsypała ZSRR niczym budowlę z klocków. I to ona – gdy tylko przywróciła sobie suwerenność – zaczęła prowadzić antyrosyjską politykę tak forsownie, jakby nie miała nic lepszego do roboty. Nawet wówczas, kiedy rządy obejmowali w niej postkomuniści (a obejmowali dwukrotnie: 1993 i 2001; łącznie rządzili osiem lat!) – ryła przeciwko Moskwie ze wszech sił, bo tym postkomunistom kapitalizm mieszał we łbach niby samogon i sprzedali się „Amierikańcom” niby uliczna „bladź”. „Polacziszki” takie już są – historia ważniejsza dla nich aniżeli teraźniejszość czy przyszłość. Rozbiory, kibitki, knuty, kajdany, bunty narodowe, Sybir, Katyń, sierp i młot – to ich wciąż gniewa. Miast żyć w XXI wieku, żyją minionymi wiekami, „swołocze”! Chcecie minionych wieków? Proszę bardzo! Pierwszego kopniaka wymierzył im ustanawiając jako główne federacyjne święto narodowe (Dzień Jedności Narodowej, 4 listopada) rocznicę wyparcia Polaków z Kremla przed czterystu laty. Niech mają!
Wszelako rozumiał, że samą propagandą i sztuką (jak antypolski film „1612”) nie przysporzy się Lachom bólu, i że jedynie skuteczne mogą być ciosy ekonomiczne. Zamknął więc granice Federacji przed polskimi owocami, polskimi wędlinami, polskim mięsem, polskim mlekiem i polską produkcją mlekopochodną każdego rodzaju, co uderzyło polski eksport solidnie. Embarga gazowego i naftowego wprowadzić nie mógł, bo musiał respektować długoterminowe umowy zawarte wcześniej, ale odciął rurociąg „Przyjaźń”, wskutek czego ropa przestała płynąć do litewskiej rafinerii Możejki kupionej przez Polaków. Niech sobie transportują z Zachodu, tankowcami i cysternami! Megarurociąg do zachodniej Europy puścił dnem Bałtyku, by ominąć Polskę kosztem większych (dużo większych) wydatków na tę trudną inwestycję (trudną konstruktorsko i ekologicznie), ale dzięki temu Polska nie będzie miała prowizji tranzytowych. Figa! Szerokotorowa rosyjska kolej do zachodniej Europy ominęła Polskę również, biegnąc dłuższą (dużo trudniejszą) trasą przez Słowację, dzięki czemu i tutaj Lachy ni rubelka nie zyskają. Mnóstwo takich kopniaków gospodarczych. Lachom wbrew! A na dokładkę truskaweczka „martyrologiczna”, wieńcząca historiograficzno-medialnie cały ten tort: wycofanie się z uznania tzw. „zbrodni katyńskiej” za zbrodnię rosyjską i ludobójczą. Chociaż Jelcyn dawno już przeprosił w Katyniu Lachów, lecz nowe prace rosyjskich historyków unieważnią tamte bezsensowne przeprosiny…
Gad jak to gad – mimo że deptany, kąsa. Oddaje ciosy, „swołocz”! Będąc członkiem Unii Europejskiej – „Polsza” zablokowała nowy traktat handlowy między Unią a Rosją. Nie ma co -celnie uderzyły Lachy, boli! Lecz to nie wszystko: chciały też gady polskie blokować możliwość kupowania przez Rosjan w Europie dużych firm energetycznych (elektrownie, składy paliw oraz sieci przesyłowe) i możliwość finansowania inwestycji na terenie Rosji przez EBI (Europejski Bank Inwestycyjny), namawiając swoich partnerów z UE, żeby wyhamowywano rosyjski sektor energetyczny kagańcami dla Gazpromu, Transnieftu, Rosnieftu i Łukoilu. Groza! A i szabelką wymachują bezczelnie! Kupili od Jankesów myśliwce F-16, wspomagają Jankesów w Iraku swoimi wojskami, u siebie chcą budować tarczę antyrakietową. Niby to przeciw muzułmanom, Irańczykom, ale wiadomo, że mają bruździć rosyjskim siłom nuklearnym, psuć Rosji szansę zadania pierwszego uderzenia. Wredne Lachy!
Trudno mu było orzec gdzie ma Rosja najtrudniejszy sąsiedzki problem do rozwiązania strategicznego: na Ukrainie, w Gruzji czy w Polsce? Wszędzie tam buzujące prozachodnie trendy nie dawały Kremlowi spokojnie spać. Putin ciągłe omawiał tę kwestię z gronem doradców i pomagierów, lecz rezultaty długich dyskusji nie kontentowały go. Być może trzeba tu śmielszych mózgów? Zerknął ku dwóm zszywkom maszynopisu, który mu przyniesiono przed tygodniem: „Historia rosyjskiej oligarchii”. Autor: Lieonid Szudrin. Niegłupio pisze, może warto z nim porozmawiać…
Opuszczenie „pierdla” przez „Zecera” nie mogło być ciche, Mariusz był już bowiem figurą sławną, chlubą „Solidarności”. Koło bramy więziennej czekało nań prawie sto osób, przynieśli kwiaty i szampana. Nie trzymali antyreżimowych transparentów i nie wznosili antyustrojowych okrzyków, tylko śpiewali hymn narodowy, „Jeszcze Polska nie zginęła!”, więc bezpiece trudno było reagować, bo władze nie zakazywały śpiewania hymnu. Co prawda zakazywano „nielegalnych zgromadzeń”, lecz ten będący „powitalnym komitetem” tłumek u bram „Grabianki” jakoś nie budził nerwicy władz. Przysłano ledwie dziesięciu funkcjonariuszy „dla obserwacji”, czyli na wszelki wypadek. Jeden z nich, mundurowy, warknął, kiedy po Mariusza, Witka i Zbyszka zajechało duże volvo, prowadzone przez „Guldena”, któremu towarzyszyła Jola Kabłoń:
– Piękny wóz! I jaki pakowny! Do samego bagażnika zmieściłoby się, kurwa, ze dwóch Popiełuszków, co?
– Ja bym i trzeciego upchał! – odrzekł mu kolega w cywilu.
Był koniec października roku 1988. Zbliżał się dzień 11 listopada, przedwojenne święto narodowe, okazja dla zademonstrowania kontrpeerelowskiego patriotyzmu i heroizmu. Rokrocznie składano wieńce u cokołów i grobów, które nie śmierdziały komuną, a komuna chrzciła składających wodą pod ciśnieniem, okadzała gazem łzawiącym i masowała gumowymi pałkami. Krąg krakowskich dysydentów planował wyjazd do Warszawy, gdzie wokół Grobu Nieznanego Żołnierza celebrowano rokrocznie główne demonstracje opozycji. Na tajnym spotkaniu magister Sierga, pracownik Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, tłumaczył kolegom solidarnościowcom:
– To jest święto młode, ustanowione dwa lata przed wojną, w roku 1937. Lecz ważne dla patriotów…
– Zwłaszcza dla szczególnego rodzaju patriotów, dla piłsudczyków! – burknął doktor Marylski. – Oni je wprowadzili, bo trzęśli, jak chcieli, Sarmacją.
– Tralalala! – oburzył się docent Górski, socjolog. – Wy, Korwinowcy z „Officyny Liberałów”, zawsze jawnie nienawidziliście „Dziadka”, uważaliście go za czerwonego bandziora, to obrzydliwość! Korowcy też go nie lubią, bo sami będąc bardziej lewackimi niż partyjniacy, uważają go za reakcyjnego dyktatora. Ma dużo wrogów. Ale święto 11 listopada nie powinno mieć wrogów! Przed wojną naród przyjął je gorącym sercem.
– Niecały naród – uparł się doktor. – Tylko brakowało głośnych sprzeciwów, bo sprzeciw powodował represje.
– Co pan gada!
– Gadam prawdę, to są fakty. Już pierwszego roku obchodów, na akademii w Teatrze Wielkim, siedem uczennic nie wstało kiedy grano „Brygadę”, hymn piłsudczyków. Szkołę tych dziewcząt dotknęły represje, straciła uprawnienia, a wszystkie jej uczennice musiały zdawać egzaminy trybem eksternistycznym.
– Za niewstawanie podczas grania „Brygady” pan pułkownik Wieniawa-Długoszowski i tacy jak on wybijali zęby lubiącym siedzieć… – uśmiechnął się cierpko docent Rogala. – A te dziewczęta były bez wątpienia córkami endeków, którzy nienawidzili piłsudczyków i gardzili „Pierwszą brygadą”. Drogi kolego, zostawmy przedwojenne waśnie stronnictw politycznych, bo…
– Bo mamy, drogi kolego, trochę własnych! – przerwał mu „Zecer”. - Czego dowodem ta dyskusja. Jeszcze mizerna, historiozoficzna, ale nasze waśnie istotne, strategiczne, będą rosnąć. Wobec obchodów warszawskich są już kłótnie w Gdańsku i we Wrocławiu…
– Jakie kłótnie? – zdziwił się Marylski.
– Kłótnie o bezczelność KOR-u, który wszędzie przypisuje sobie prymat, spychając inne opozycyjne nurty, jak ROPCiO, KPN czy „Solidarność Walczącą”, do kąta, by nie powiedzieć: do piekła. Kuroń nie wszystkim pasuje, proszę panów!
– Tobie też? – zainteresował się magister Bartczak.
– Mnie też.
– A konkretnie, staruszku?
– Nie leży mi lansowana przez niego idea „finlandyzacji” Polski. To jest idea półsuwerenności, pseudosuwerenności, a mnie idzie o pełną niepodległość.
– Więc jesteś wyznawcą maksymalizmu. Maksymaliści to ekstremiści, często przegrywają całą sprawę tam, gdzie metoda drobnych kroczków byłaby skuteczna…
– Gówno prawda! Wasza metoda to sunięcie drobnymi kroczkami prosto w dupę PZPR, niby reformowanej przez Rakowskiego i Wilczka, oraz w dupę Kremla, niby reformowanego przez Gorbaczowa, a ja sram na to! – rzekł „Zecer”.
– Czyli srasz na wspólną walkę?
– Koleś, coś ci powiem! – zdenerwował się Mariusz. – Gdybyśmy razem „garowali”, powiedziałbym niektórym współbojownikom używając kminy: „puzon wam w oklapichę”, lub inaczej, chociaż tak samo. Pewnych barier nie da się zamydlić solidarnościowym gęganiem, czy zasłonić wspólnym celem, bo według mnie wspólny wróg nie uświęca walczącym środków i nie uszlachetnia chytrych kurewskich planów. To tyle, riebiata.
Rozeszli się skłóceni, co go niezbyt stresowało, bo miał na głowie emigrację, a wcześniej ślub „Znajdy” i Joli. Przeprowadzić ślub formalnie w trzy dni nie bardzo było można, lecz znalazł sposób. Zawiózł towarzystwo do Urzędu Stanu Cywilnego późnym wieczorem, tłumacząc, że ma tam kumpla, który zrobi dla „młodych” wyjątek bez zbędnych formalności i ceregieli (vulgo: omijając terminy i pewne przepisy, ale dając solidne papiery) – i tak się stało. Świadkami byli „Zyga” oraz „Gulden”. Ucztę weselną wyprawiono w restauracji. Noc poślubną – w mieszkaniu „Zecera”. Gdy się przebudził, spytał Jolę:
– I jak?
– Z tobą było lepiej, ale swoje zrobił, pannę młodą rozdziewiczył.