Выбрать главу

Angielskie słowo „drug” ma dwa znaczenia: to lekarstwo lub narkotyk. Czyli „piguły” lub „prochy” vel „koks”. Klara i Johnny brali „drugs” regularnie, tylko że innego rodzaju.

Ponieważ Dan Bready nie mógł zakładać sobie kondomów, gdyż gumowa szata psuła jędrność „aparaciku” pana profesora – panna Mirosz łykała tabletki antykoncepcyjne. Z trzech pochodnych przyczyn. Raz, że nie chciała ciąży, bo to dla dziewczęcia straszny kłopot. Dwa, że nie chciała aborcji, bo wyskrobywanie żywego organizmu to potworność. I trzy, że nie chciała umierać, bo mało kto chce umierać. Co prawda młode kobiety rzadko umierają wskutek porodu, lecz Klara była głęboko przejęta rodzajem zejścia swej idolki, Madame du Châtelet, która zaszła w ciążę mając 43 lata. Nowy kochanek Emilii, kapitan Saint-Lambert, wierszokleta, fircyk i „damski bokser”, czasami brał ją gwałtem, łamiąc stosowany przez uczoną damę antykoncepcyjnie period wstrzemięźliwości seksualnej oparty na mierzeniu cyklu. Któreś wzięcie siłą skutkowało brzemiennością, a w tamtych czasach brzemienność była dla niejednej kobiety czterdziestoletniej wyrokiem śmierci. Emilia wiedziała, że umrze wskutek porodu. Zdążyła jeszcze zadbać o prawołożność swego dziecka: zwabiła do Cirey męża, markiza du Châtelet, któremu nie dawała się tknąć od lat, „uwiodła” go, i żyła z nim kilka tygodni, więc ten uznał dziecko, pewien, że własno-chujnie je zmajstrował. Powiła we wrześniu roku 1749. Kilka dni później zmarła, mimo wysiłków lekarzy. Kochance profesora Dana Bready'ego cała ta tragedia rozorała serce.

Jankowi Serenowi grzały serce kultury indiańskie, które poznał przemierzając motocyklem północne terytoria Kanady. Tamtejsi Indianie dali mu skosztować grzybów „odjazdowych”, dzięki czemu zobaczył w lusterku do golenia, że ma głowę karibu, która szybko stała się fosforyzującą głową ryby, a później głową wilka stąpającego po zielonofioletowym śniegu nogami wysokimi niby szczudła. Tak mu się to spodobało, że został fanem grzybkowych „drugów”. Żadnych kryminogennych uzależniaczy nie tykał – żadnej heroiny, kokainy czy haszyszu, żadnych chemicznych morderców, jak crack, ecstasy czy LSD – brał wyłącznie halucynogenne grzybki, które już w kulturach praceltyckich i prekolumbijskich miały status świętych dostarczycieli transu i „boskiego odurzenia”. Kolega z campusu uczelnianego, również miłośnik psychoaktywnych grzybów, szepnął mu kiedyś o mocniejszym rodzaju tej narkomanii indiańskiej – o „ayahuasca”, napoju warzonym przez mieszkańców dżungli południowoamerykańskich, który Inkowie zwali „winem dla dusz”. Do jego produkcji służyła trująca „liana bogów” vel „łodyga dusz”. Johnny rychło wyszukał literaturę tyczącą „ayahuasca”. Gwiazdor „pokolenia bitników”, amerykański pisarz William Burroughs, łyknąwszy „wina dla duszy” rzygał straszliwie, a przed oczami płynęły mu gigantyczne larwy i „każda emanowała wulgarny, drwiący chichot”. Poeta Allen Ginsberg (też „beat generation”) doświadczył czegoś identycznego: „Cały pieprzony kosmos runął na mnie i wokół. Czułem się jak wąż, który wymiotuje wszechświatem”. Johnny pragnął zrobić to samo – wyrzygać wszechświat.

Poszukali Peruwiańczyka, który znał kogo trzeba, kupili bilety lotnicze, wysiedli w Limie, stąd pojechali autobusem do indiańskiej wioski, a stamtąd popłynęli łodzią ku wnętrzu dżungli, gdzie był duży pleciony szałas. Zjechało się kilkunastu pragnących nirwany „gringos”. Każdy zapłacił czterysta „bucksów”, i każdy musiał przez ostatni tydzień stosować ścisłą dietę, unikając soli, cukru, tłuszczu, alkoholu tudzież ciupciania. Szaman okadził półmrok, a dwaj jego pomocnicy rozdali siedzącym wokół centralnego głazu uczestnikom plastikowe miseczki na wypadek torsji. Później każdemu dano mały kubeczek, do którego szaman lał święty wywar. Biało ubrani pomagierzy szamana wznieśli chóralny śpiew, Indianki imitowały krzyki ptaków. Johnny'emu czaszka szumiała lekko; nie wiedział czy wskutek nerwów i tych śpiewów, czy może „wino dla dusz” zaczęło już działać.

Pierwszą halucynacją były wzory geometryczne. Wielobarwne, trochę falujące i wibrujące niby wnętrze kalejdoskopu. Nie znikały, bez względu na to czy zamykał, czy otwierał wzrok. Wtem poczuł, że jego ciało unosi się ku czarnej przestrzeni, rozjaśnionej wzdłuż brzegów złotawą pulsacją światła. Było bardzo cicho, a jego ogarnął balsamiczny spokój. Szybował nad wierzchołkami dżungli. Przyszły jednak pierwsze mdłości i pierwsze inkarnacje. Poczuł się aligatorem, którego skóra płonie wszystkimi kolorami tęczy, a później zaczął pikować spod chmur ku drzewom. Wrócił na ziemię wijąc się wokół pnia jak wąż i ściekając z gałęzi niczym krople żywicy. Zobaczył, że znowu jest w półmrocznym wnętrzu szałasu. Wymacał miseczkę i rzygał kilka razy. Kobieta krzyczała obok. Usłyszał głos szamana: „- Fuerte, fuerte!” (bądź silny). Inna kobieta jęczała, jakby doznawała orgazmu. Kilku uczestników ciągle rzygało. Podniósł się z trudem i wyszedł przed szałas. Zobaczył kumpla klęczącego na klepisku. Kumpel kasłał, pluł resztką wymiocin i uśmiechał się, mówiąc:

– Wiesz co chrzani tamta Indianka? Że tylko tak mężczyzna może doświadczyć czym jest poród… Rozumiesz? Czym jest poród!… Warto było, prawda, stary?

Johnny rozejrzał się, unosząc wzrok. Zobaczył ciemnobłękitne niebo, strzępiaste obłoczki, dalekie góry w czerwonawym blasku zachodzącego słońca, i głęboko wciągnął powietrze pełne rzecznej bryzy tudzież roślinnego pyłu. Zbliżył się ku nim stary Indianin palący fajeczkę.

– Pierwszy raz?

– Uhmm – przytaknął kolega Johnny'ego.

– Czy fruwałeś?

– Fruwałem. Wydawało mi się, że frunąc zjadłem meteoryt. Wchłonąłem go, i okazało się, że tym meteorytem jestem ja sam. Połykałem siebie samego…

– Nie dziw się – mruknął staruch. – Wszyscy jesteśmy meteorytami.

Johnny Seren wracał do cywilizacji – do Ottawy – mając znakomity humor. W Ottawie zaczął handlować grzybkami psylocybinowymi, fajnym narkotykiem, bo psylocybina to silny halucynogen. Meksykańskimi grzybkami „Stropharia cubensis” (zwanymi „ciałem bogów”), etc. KGB tylko czekał na to.

* * *

Budynek weekendowy Władimira Putina zachwycił Lonię Szudrina (dowiezionego tam kremlowskim samochodem służbowym). Był piękną rezydencją, otuloną wysokimi drzewami i kępami dekoracyjnych krzewów, a sielskość „okoliczności przyrody” psuły jedynie posterunki straży prezydenckiej. Rozmawiać swobodnie dało się wszędzie wewnątrz, lecz wybrali sąsiadującą z ogródkiem, drewnianą, uroczo skrzypiącą werandę, gdyż panowała ciepła aura i las aromatyzował powietrze niby markowy spray lub kostka zapachowa ekskluzywnej firmy. Prezydent rozpoczął dialog od pytania trochę obcesowego:

– Lieonidzie Konstantinowiczu, wasze dzieło to robota wnikliwego analityka, proszę mi więc powiedzieć jaki jest największy dotychczasowy błąd mojej prezydentury? Największa wpadka Putina, tylko szczerze, Lieonidzie Konstantinowiczu.

– Szczerze?… Panie prezydencie, za Stalina mówiło się, że „cmentarze są pełne szczerych”.

– Czy ja jestem Gruzinem, Lieonidzie Konstantinowiczu?

„A czy ja jestem kretynem?”- pomyślał Szudrin i odparł:

– Błędów nie robi tylko ten, kto nie robi niczego. Ja jestem historykiem, więc na pańskie pytanie odpowiem jako dziejoznawca. Głównym pańskim błędem było uczynienie świętem narodowym rocznicy „wyzwolenia Moskwy spod władzy polskich interwentów”. Wie pan co mówią sondaże, panie prezydencie?

– Wiem, że sondaże często obnażają głupotę albo zupełną ignorancję mas – prychnął Putin. – Sondaże prowadzone wśród społeczeństw Zachodu dowiodły, że, według młodych obywateli globu, podczas drugiej wojny światowej Amerykanie i Niemcy wspólnie walczyli przeciw Rosjanom!

– Młodzież wszędzie jest dziś głupia jak gra komputerowa, panie prezydencie, ale u nas sondaże wykazały, niestety, że aż połowa całego społeczeństwa, czterdzieści osiem procent, nie ma pojęcia co obchodzimy czwartego listopada, i tylko cztery procent Rosjan wie, że w 1612 wypchnęliśmy z Kremla Polaków. Cztery procent! Zasadniczy błąd to fakt, że dzięki pańskiej inicjatywie cały świat usłyszał, iż Polacy kiedyś władali Rosją, okupując Kreml, serce Rusi! Napoleon trzymał Kreml ledwie kilka godzin, a Polacy miesiącami, bardzo długo! Chciał pan im dokuczyć, tymczasem zrobił im pan prezent, dał im pan laur.

– Nie mogę już cofnąć tego… – wymamrotał kwaśno Putin.

– W takiej sytuacji można zrobić tylko jedną rzecz, panie prezydencie. Uciec do przodu.

– Jak?

– Trzeba wszczepić wszystkim Rosjanom historyczną wiedzę o roku 1612.

– Jak? Nawet połowa nie czyta gazet i książek.

– Ale wszyscy oglądają filmy patriotyczno-historyczne, w telewizji i w kinach. Trzeba zrobić megaprodukcję historyczną za grube miliony, które wyłoży któryś z oligarchów. Najlepiej Żyd, co uciszyłoby warczenie Paryżów i Nowych Jorków dotyczące skazania Chodorkowskiego.

– Mam gdzieś cały ten ich wrogi bulgot! – uniósł się prezydent. – Chodorkowski to złodziej i skurwysyn, jak Gusiński, Bieriezowski i jeszcze paru!

– A reszta naszych oligarchów to są święci? – spytał cierpko Szudrin.

– Nie, to też skurwysyny, lecz to moje skurwysyny!

– Bardzo słuszna amerykańska filozofia, panie prezydencie, stary jankeski bon-mot. Tam zresztą również Żydzi robią patriotyczne gnioty, „made in Hollywood”. Nasz żydowski kapitał chętnie sfinansuje antypolskie dzieło o roku 1612, Żydzi nienawidzą Polaków bardziej niż hitlerowców, taka plemienna mania. Łatwo wybuli Abramowicz, film kosztuje dużo mniej niż zakupy gwiazd futbolu dla Chelsea. Lub inny wasz pupil, panie prezydencie, Wekselber Wiktor. Wykupił dla Kremla carskie jajka Faberge, niech teraz wykupi filmowe jajo dla wszystkich ruskich patriotów. Oczywiście nie dla inteligentów, dla tych czterech procent, bo to musi być film „płaszcza i szpady”, dla masowej widowni, dla dziewięćdziesięciu sześciu procent.