– A co można zrobić, żeby obłaskawić inteligencję, Lieonidzie Konstantinowiczu?
– Można zrobić dużo, nawet bardzo dużo, ale kosztem siły władzy, czyli spłaszczając władzę decentralizująco, w kierunku liberalno-demokratycznym, wedle postępowych reguł, sloganów i miazmatów uwielbianych przez inteligencję. A wszystko to bez żadnej gwarancji sukcesu. Fumy inteligencji, plus libertyńskie przesądy inteligencji, sprawiają, że jako zbiorowość jest równie trudno obłaskawialna co muzułmanie na Zachodzie. Proszę spojrzeć: Angole czy Italiańcy ze wszech sił obłaskawiają muzułmanów, głaszczą, pieszczą, dowartościowują, a ten hołubiony przez nich sąsiad muzułmanin ma tylko jeden problem: czy można kraść radia samochodowe w okresie Ramadanu?
Putin zrozumiał „bystro”:
– Pieszczony przez nas inteligent myśli jedynie jak zyskać poklask swych zachodnich „meczetów”: Sorbon, Oxfordów i Harvardów. Czy filozachodnia dysydenckość jest wrodzoną chorobą tej naszej warstwy, tej klasy społecznej?
– Warstwy tak, lecz poszczególne indywidua gną się u kremlowskiego tronu łatwo, proporcjonalnie wobec pokus: liczby zer towarzyszących innym cyfrom na koncie, rodzaju tytułów, foteli, medali i rang – wyjaśnił Szudrin.
– Wcale nie tak łatwo! – fuknął prezydent. – Sołżenicyn nie przyjął nagrody państwowej od Gorbaczowa, a od Jelcyna nie wziął medalu. Ilekroć mu się proponuje jakiś honor państwowy, mówi: niet! To jest jak symbol, bo dla Zachodu Sołżenicyn stanowi logo inteligencji rosyjskiej.
– Każdego można skusić – uparł się gość. – Idę o zakład, że w ciągu miesiąca skłonię Sołżenicyna do wzięcia nagrody federalnej z pańskich rąk.
– Przyjmuję ten interesujący zakład, Lieonidzie Konstantinowiczu – uśmiechnął się gospodarz. – Lecz jeśli pan przegra…
– To wylecę z egzaminu, z konkursu, poza krąg osób, które są pańskimi rozmówcami, panie prezydencie. Spadnę z drabiny prowadzącej ku Kremlowi, śmierć cywilna. Ale jeśli wygram, każe pan opublikować moją dysertację jeszcze w tym roku. Bez cenzury, i bez żadnych reinterpretacji czy uzupełnień.
– Ładno! – krzyknął Putin, wyciągając dłoń. – Sogłasien!
Putinowski wtręt, iż „sondaże obnażają głupotę albo ignorancję mas”, był całkowicie słuszny, lecz prawdą jest również, że sondaże często ujawniają egzystencjalne realia: ludzkie strachy, potrzeby, frustracje itp. Oto (przykładowo) czołowe, według sondaży, fakty i zachowania irytujące ludzi – rzeczy, które najbardziej bliźnich denerwują: hałaśliwi sąsiedzi; agresywni kierowcy; brudasy cuchnące; właściciele psów niesprzątający z ulic kup po swych pupilach; komórki dzwoniące tam, gdzie jest wymóg ciszy; przypisywanie sobie efektów cudzej pracy. Właśnie to ostatnie przepełniło czarę goryczy generała Kudrimowa.
Wasilij Stiepanowicz Kudrimow pracował za pieniądze, jak każdy kto jest na etacie i bierze pensję, ale pracował nie tylko głową i spluwą, lecz również sercem, wierząc w racjonalność tego co robi. Można tu mówić o czekistowskim idealizmie sowieckich egzekutorów-skrytobójców, który Anno Domini 1977 został wykpiony piórem polskiego satyryka- „buntowszczika”:
„Prawdziwi to idealiści,
bo nie dla własnej swej korzyści,
lecz dla przyszłego szczęścia świata
spełniają szczytną misję kata”.
Katowska służba nie uwierała Wasi – nie miał moralnych problemów, etycznych dołków, kryzysów sumienia – póki 3 września 2004 nie nastąpiła masakra uczniów w Biesłanie. Komandosi FSB kropnęli szkołę pełną dzieci granatnikiem RPG-7B1, poprawili granatnikiem RPG-26, wreszcie przywalili wyrzutnią rakiet „Trzmiel”. Od tych strzałów zapalił się strych szkoły, a od pożaru zdetonowały się ładunki wybuchowe muzułmańskich terrorystów (kłamliwa wersja rządowa brzmiała, że to terroryści zdetonowali ładunki). Prawie 350 zakładników (w tym 156 dzieci) na przemiał, plus 700 rannych. Ruska władza (hierarchia) zawsze mawiała: „- Liudiej u nas mnogo”, ale ta rzeź niewiniątek była dla Wasi czymś uwierającym. Może nie tyle nim wstrząsnęła, ile zepsuła humor, przyprawiając o gorzką myśl, iż chyba nie wszystko co robią służby specjalne Federacji jest technicznie w porządku.
Kudrimowska czara goryczy zaczęła wzbierać niespełna rok później (2005), kiedy generał Andriej Chotiński, nowy zastępca szefa FSB, generała Nikołaja Patruszewa, objął stanowisko, zostając bezpośrednim przełożonym generała Kudrimowa. Chotiński bowiem miał przykry dla podwładnych zwyczaj wypinania piersi do orderów, bez honorowania zasług swych ludzi – z całym chamskim tupetem „komandira” przypisywał sobie osiągnięcia niższych rangą. Wasię Kudrimowa gniewało to szczególnie, bo znał Chotińskiego od młodości: razem studiowali na akademii KGB i razem wypili niejeden litr samogonu.
W roku 2006, gdy Chotiński raportem dla Kremla przypisał sobie plan operacyjny eksterminacji kilku wrogów Putina (Litwinienki, Politkowskiej i in.) – czara się przelała, Wasia miał dosyć. Jedynym człowiekiem, któremu mógł naskarżyć, był dawny adiutant ojca (Stiepana Kudrimowa), a teraz wpływowy funkcjonariusz Kancelarii Prezydenckiej, pułkownik Matwiej Gracz. Pułkownik wysłuchał Wasię i zaproponował mu nowy etat, przejście do innej służby – do Służby Wywiadu Zewnętrznego (SWR), spadkobierczyni GPU (Pierwszego Zarządu Głównego KGB). Kudrimow się zgodził, po czym odwiedził gabinet Chotińskiego z butelką markowej whisky „Chivas Regal”.
– Co to za okazja, Wasia, święto jakieś czy urodziny? – spytał łasy na trunki generał, wyjmując szklenicowe szkło.
– A musi być okazja, bratiec?
– Myślę, że masz interes, bo nie pamiętam, byś pijał takie drogie trunki, śmierdziuszkę bogaczy, oligarchów. Wiesz, że nie lubię oligarchów.
– Też nie lubię, Andriusza – rzekł Wasia, rozlewając w stakany szlachetny trunek. – Bogacze to skurwiele, myślą, że za pieniądze można wszystko. I co najgorsze, Andriusza, mają rację.
– Powiedz to Chodorkowskiemu – prychnął generał, przepijając. – Diengi mu tyłka nie ochroniły, siedzi.
– Mimo to skurwiele dalej uważają, że kto dysponuje wielką forsą, ten może wszystko. Są zachłanni jak… jak…
Chotiński ułatwił mu znalezienie porównania:
– Jak kurwy-ciągutki!
– Tak, jak kurwy. I jak przełożeni, którzy mniemają, że kto dysponuje zwierzchnią władzą, ten może wszystko.
– O kim mówisz, Wasia?…
– O zwierzchnikach, którzy są bardzo uprzejmi dla podwładnych, ale dobrzy dla nich nie są.
Chotiński zostawił na blacie biurka półdopitą szklankę i zwęził oczy, lustrując przenikliwie twarz Kudrimowa. Wieloletnia zawodowa rutyna szeptała mu, że podwładny nigdy nie kąsa zwierzchnika, jeśli nie jest chory umysłowo lub jeśli nie ma w rękawie silnego atutu. Więc miast ryknąć czy wyszczerzyć zęby, mruknął bez emocji:
– Jestem uprzejmy dla łudzi, to łatwe i nic nie kosztuje. Dobry dla ludzi będę później, kiedy skończę pracować.
– A kiedy skończysz? – zapytał Kudrimow.
– Kiedy już nadejdzie mój wiek emerytalny, przyjacielu. Długo potrwa nim on nadejdzie, nie spieszy mi się zbytnio, mam dużo czasu, co najmniej kilka wiosen. Ale chyba tobie się gdzieś spieszy, Wasia…
– Nie tam gdzie chciałbyś, Andriusza. Przechodzę do razwiedki, a ty mi możesz skoczyć, bo desygnował mnie tam sam prezydent, paniatno? Przyszedłem ci to powiedzieć, mierzawcu, prosto w te twoje wredne ślepia, job twoju mat'!.,. Piję moje zdrowie, nie twoje!
Wypił do dna, rozbił szklankę tradycyjnie po ułańsku (o parkiet) i wyszedł trzaskając drzwiami.
Jest taki dowcip: „Viagra light – stać to nie stoi, ale w slipach ładnie się układa”. Mariusz Bochenek nie potrzebował żadnego afrodyzjaku, by mu się wewnątrz slipów ponadnormatywnie układało, dlatego robił furorę na złocistej plaży Montego Bay -damy różnych ras i barw wniebowstępowały widząc obcisłe slipy faceta, którego niegdyś koledzy-hipisi zwali „Członem”. Jamajka była słonecznym rajem (dokładnie wedle tego, co fonetycznie obiecuje sama jej nazwa), a gospodarz grupy „Zecera”, mister Denis Dut (eksDutczak), był miłym facetem o bezdennej kieszeni, czyli szczodrym bardzo.
Daniel Dutczak pochodził ze Śląska i wcale się nie uważał za Polaka, chociaż za Niemca też nie. Roku 1971 wylądował w Warszawie, bo jeżowłosy śląski myśliciel, towarzysz Edward Gierek, zastąpił wtedy towarzysza Gomułkę jako wódz PZPR-u i zabrał ze sobą do stolicy kraju prawie cały swój śląski gang (m.in. starego Dutczaka), co się zwało „desantem śląskim”. Ojciec radził Danielowi studiować prawo, lecz młody Dutczak lubił czytać książki beletrystyczne, a nie księgi jurysdykcyjne, dlatego wolał polonistykę, sądząc, że to będzie przyjemność. Zawiódł się, jednak siłą inercji ukończył polonistykę na warszawskim uniwerku (1975). Nie chciał wszakże fedrować jako polonista i nie pragnął mieszkać w kraju gdzie reglamentowano nawet papier toaletowy, a łojowata kiełbasa była towarem bardziej luksusowym niż dla mieszkańców Zachodu ostrygi, trafie czy astrachański kawior. Gdy Gierek padł, Daniel D. wykorzystał możliwość emigracji, jaką dawała „akcja łączenia rodzin” vel „inicjatywa familijna scalająca”, i prysnął do Republiki Federalnej Niemiec (1980), bo tam miał dziadków. Dziadek ze strony matki umieścił wnuka w firmie eksploatującej surowce naturalne, której potrzebna była filia karaibska. Cztery lata później (1984) Daniel Dutczak stał się Denisem Dutem, obywatelem Jamajki, a po kolejnych dwóch latach szefem własnej eksploatacyjno-eksportowej firmy i bonzą.
Między Denisem i Mariuszem błyskawicznie zawiązała się nić sympatii, od pierwszych słów na lotnisku.
– Czołem, wuju! – palnął kpiąco „Zecer”. - Kopę lat!
Dut przytulił „kuzyna”, krzycząc wesoło:
– Witaj, chopie! Jak tam mama, ciągle robi te cudowne krupnioki?
– Ciiiszej! – syknął „Zecer”. - Moja matka umarła cztery lata temu.
– Tu nikt nie rozumie polszczyzny – uspokoił go Dut. – Ale, swoją drogą, mogły mnie, palanty, poinformować o takich detalach, żebym nie robił gaf kretyńsko, psiakrew!