Выбрать главу

Już pierwszego wieczoru przy alkoholu Denis wytłumaczył Mariuszowi jak kretyńską gafą byłoby założenie polskiego czasopisma lewicującego w stylu salonowym, charakterystycznym dla „New York Timesa”, „Newsweeka”, „Spiegla”, „Le Monde'u”, „El Pais” i wszystkich czołowych gazet świata rządzonego kulturowo przez lewactwo „humanistyczno-liberalne”:

– Po pierwsze: takie pismo nie miałoby u Polonii szans, bo Polonia jest prawicowa, konserwatywna i antykomusza do bólu.

– Przynajmniej to ją łączy – rzekł „Zecer”. - W Londynie słyszałem, że wszędzie jest skłócona jak cholera.

– Jak dżuma, cholera, malaria i tyfus razem wzięte – kiwnął głową Dut. – Zawsze tak było, lecz kiedyś jednak było z większą klasą. W dawnym Londynie wszyscy wiedzieli, że dwaj znani panowie pisarze, Ferdynand Goetel i Melchior Wańkowicz, nie pałają do siebie sympatią, ale oba tuzy wymierzały sobie ciosy eleganckie, po dżentelmeńsku. Kiedy gazeta „Wiadomości” urządziła wśród naszych pisarzy ankietę, pytając: „Kim chciałbyś być, gdybyś nie był pisarzem?”- Goetel oddepeszował: „Chciałbym być Melchiorem Wańkowiczem”. Jakaż finezja, prawda? A dzisiaj mordobicia i przysrywki niskiego lotu. Jako szefowi periodyku będzie ci, chopie, ciężko tańczyć na tym polu minowym, którym jest rodzima emigracja, nie będzie lekko.

– Czepiela mi mówił, że komuna już niedługo w kraju kipnie… – rzekł Mariusz.

– Rok, góra dwa – przytaknął Denis. – Takie decyzje niedawno w Moskwie zapadły.

– Na Kremlu?

– Na Łubiance. Lub raczej obok, blisko. Komunizm się skichał, bo przez wyścig zbrojeń już nie wyrabia finansowo, czyli ekonomicznie, to jest normalna plajta gospodarcza, bankructwo holdingu ZSRR. Chłopcy z KGB wiedzą, że bez kapitalizmu nie da się już ciągnąć tego wozu, karmić tego proletariatu, totalne bankructwo. A totalny głód, to masowy bunt, lepiej przeciwdziałać póki można coś zrobić… No pięknie, wróćmy do naszych spraw. Gdy komuna zwinie żagle…

– Gdy komuna padnie, to my z prawicowym periodykiem lądujemy na śmietniku historii! – przerwał mu „Zecer”, machając lekceważąco ręką. – W kraju władzę obejmą różowi, czyli michnikowcy, kuroniowcy, geremkowcy, wszelkie prydupasy KOR-u, a kto nie różowy, dostanie wała.

– Fakt – zgodził się Denis. – Przemianowana demokratycznie esbecja i jej kukiełki zrobią salonowy rząd. Jeden, drugi, trzeci, to potrwa nie tak krótko. Media będą też salonowe, chopie, będą wspierały postkomunę oraz różowych. Ale będą i wyjątki potwierdzające regułę, jakieś gazetki prawicowe, niemające większego znaczenia. Wy będziecie dalej robić na emigracji periodyk bardzo prawicowy i konserwatywny, czekając…

– Na co?

– Na radykalną, a nie efemeryczną zmianę wiatrów, na nowe kaprysy elektoratu, czyli na mocno odchylone wahadło wyborcze. I na sygnał, że wchodzicie tam do gry. Czyści niby anioły, niezbrukani aferami, nieskalani bolszewizmem, kundlizmem, lizusostwem, różowością i salonowością, jako świeży kwiat polityki, zbawienie ojczyzny, płomyk sprawiedliwości u krańca tunelu. Miną lata nim to nastąpi, panie „Zecer”. Przez te lata będziesz ze-cerem własnego pisma, chopie, ważną emigracyjną figurą.

– Jakiego pisma? Tygodnika, miesięcznika, kwartalnika?

– Zaczniemy od miesięcznika, a gdy zbierze się solidna paka redaktorów i autorów, również krajowych autorów, przejdziemy na tygodnik.

– O jakim tytule?

– Patriotycznym, kolego. Możemy wymyślić coś już teraz, pod kielonek. „Biały Orzeł”, „Patria”, „Szpalta Rodzima”, „Gazeta Niepodległa”, et cetera. No to cyk!

* * *

Klara Mirosz zatytułowała swoje „opus magnum” (swoją pracę dyplomową): „Emilia du Châtelet – wielka uczona doby Oświecenia”. Triumfalizm tytułu korelował z triumfalizmem treści i anonsował (prawem łaskawej wróżby) triumf uroczystej, zorganizowanej przez lokalną grupę feministyczną, prezentacji dyplomu. Wszelako w przeddzień tego publicznego występu, 16 maja 1993, spotkała Klarę duża przykrość. Ściana podestu schodów hallu głównego uczelni pełniła rolę tablicy informacyjnej, gdzie trzy gabloty mieściły różne ogłoszenia dziekanatu i samorządu studenckiego (kilka lat wcześniej, gdy studiował tu Johnny Seren, gablot jeszcze nie było i do przyszpilania ogłoszeń służyła boazeria obok drzwi rektoratu, więc Janek na niej wywiesił złośliwy cytat z Lutra). Wewnątrz gabloty środkowej przyczepiono pinezkami arkusz bristolu, który mieścił obszerny tekst, wykaligrafowany starannie tuszem, a podpisany: „Ottawskie Koło Wolterianistów”. Tekst brzmiał tak:

„Jutrzejsza ekstraordynaryjna prezentacja dysertacji dyplomowej poświęconej pani filozofce Châtelet, serdecznej przyjaciółce pana filozofa Woltera (członka rzeczywistego Akademii Francuskiej), budzi solidarny sprzeciw wszystkich serdecznych miłośników pana Woltera, gdyż autorka pracy, panna Klara Mirosz, serdeczna przyjaciółka pana historyka Bready'ego (profesora rzeczywistego Wydziału Historii), potraktowała swą bohaterkę jako boginię nauki i rozumu, a geniusza Oświecenia jak psie gówno. Zrobiła to metodą wypaczania realiów, ukrywania faktów i stosowania kuglarskich interpretacji. W związku z tym Ottawskie Koło Wolterianistów zawiadamia publiczność jutrzejszej prezentacji, że:

1. Emilia markiza du Châtelet, de domo Le Tonnelier de Breteuil, była wrednym babusem o figurze dragona, zepsutych zębach, fatalnych manierach, niewyparzonej gębie, braku poczucia humoru i braku higieny osobistej, co przyniosło jej wątpliwą famę flejtucha.

2. Sławę uczonej zawdzięczała notorycznemu pozowaniu na «filozofkę» i «matematyczkę». Jest rzeczą zdumiewającą, iż owej «matematyczce» musiał dawać «lekcje algebry» zwykły belfer, niejaki pan Koenig, kiedy miała już 33 lata! Ten sam Koenig zarzucił później pani du Châtelet, że swym dziełkiem «Institutions de physique» streściła po prostu wykłady o Leibnizu i metafizyce, które jej dawał. Eksperci wyśmiali to dziełko tak bezdyskusyjnie, że skompromitowana pani du Châtelet przestała się zajmować Leibnizem i wzięła na warsztat Newtona, bo był modny. Argument, iż sam Wolter zwał swą metresę «filozofką», jest bez znaczenia, gdyż Wolter zwał tym terminem każdą damę mającą znośne IQ, m.in. margrabinę Bayreuth, siostrę króla Prus, Fryderyka Wielkiego.

3. Równie ciekawym dziełem pani Emilii du Châtelet była praca «Réflections sur le bonheur», gdzie wyłożyła swą ideę szczęścia, twierdząc, że warunkiem osiągnięcia pełnego szczęścia w życiu jest dobre zdrowie, regularne wypróżnianie, uprawianie gier hazardowych, łakomstwo, zakupy i cnotliwość. Istotnie, uprawiała hazard na okrągło (czasami przez kilkanaście godzin bez przerwy), bulwersowała olbrzymimi ilościami pochłanianego jedzenia i zachwycała «cnotliwością» przekraczającą miarę (wysoką) zepsucia tamtych czasów, gdyż swoim lokajom, kuchcikom, ogrodnikom i reszcie męskiej służby pokazywała się zupełnie goło bez skrępowania (czego nie robiły nawet kurtyzany), a do swego łóżka wpuszczała każdego chętnego, całkowicie nie dbając o zachowanie pozorów. Pewnego razu Wolter rzekł przy niej (i myśląc o niej) do syna swego siostrzeńca:

– Moje dziecko, aby radzić sobie z mężczyznami, trzeba mieć kobiety jako sojuszniczki, zaś aby radzić sobie z kobietami, trzeba wiedzieć jakie są. Pamiętaj, że wszystkie kobiety zdradzają i wszystkie są nieskromne, każda.

– Cóż ty wygadujesz dziecku! – krzyknęła pani du Châtelet.

– Prawdę, moja kochana, jest bowiem rzeczą bardzo szkodliwą okłamywanie dziatwy.

4. Rzeczą bardzo szkodliwą jest też okłamywanie użytkowników prac paranaukowych fałszywą mitologią, jak choćby wykorzystywane przez dyplomantkę ględy brytyjskiego historyka, Davida Bodanisa, hagiografujące panią du Châtelet. Przykładem mit o karcianych sukcesach tej damy, realizowanych dzięki jej geniuszowi matematycznemu – to czysta bzdura, jak świadczą jej zachowane listy, którymi ciągle żebrała o pożyczki na spłacenie karcianych długów. Przegrywała permanentnie, i to wielkie sumy (którejś nocy aż 84 tysiące liwrów, majątek!) – hazard był dla niej równie fatalną estradą co scjentyzm.

5. Panu profesorowi Donowi Bready'emu, historykowi, i jego serdecznej dyplomantce, dedykujemy sąd Emilii du Châtelet o historiografii. Uważała tę dziedzinę za najgłupszą z nauk, pisząc: «Jest to nauka tylko obciążająca umysł, a nie rozświetlająca».

6. Pannie Klarze Mirosz życzymy rozświetlenia bez obciążeń, czyli wyjścia z mroku, jak się to chyba udało jej poprzedniczce, pani Nancy Mitford, która już 36 lat temu opublikowała książkę o pani Emilii du Châtelet. Autorka, komentując głupkowate (ckliwe i roztrzęsione) listy markizy do jednego z kochanków, puentuje tam: «Gdy czytamy tę beznadziejną paplaninę, dziwimy się, iż Wolter, człowiek wrażliwy i nerwowy, mógł w ogóle wytrzymać z taką kobietą».

7. Złośliwi współcześni, wykpiwając newtonizm pani du Châtelet, zwali ją «Emilią Newton». Jednak pogłoska, iż profesor Bready chce sobie zmienić nazwisko na Dan Arouet, to nieprawda, bo sam Wolter preferował przydomek, a nie tę swoją familijną godność. Również pogłoska, że dyplomantka chce sobie zmienić imię (na Emilia), to bzdura, gdyż rabini w ottawskiej synagodze tępią takie niekoszerne kaprysy”.

Widząc ten afisz, Klara doznała szoku. Stała przed gablotą niby słup, czytała i czerwieniała jak burak. Chciała zbić szybę i zerwać to antyhumanistyczne, antyfeministyczne, antysemickie gówno, lecz pomyślała, iż za zniszczenie gabloty może zostać oskarżona i ukarana. Nie miała przy sobie grubego flamastra, więc wyjęła szminkę i wielkimi literami nakreśliła na szybie: FASZYŚCI! Przepłakała pół nocy, życząc „faszystom” drugiej Norymbergi lub Gułagu.

* * *

Śmierć (jak również choroba czy złamanie nogi) wcale nie jest rzeczą okropną. Pod warunkiem, że przytrafia się komuś innemu. Kiedy w Ottawie zmarł nastoletni Luciano Tavese, Johnny'ego Serena zupełnie to nie wzruszyło. Dopiero kiedy uświadomiono mu, że on sam może gwałtownie zemrzeć, bo właśnie umarł Luciano Tavese – śmierć zaczęła bardzo obchodzić Janka.