Trwało pięć dni (pięć samotnych wieczorów w alkoholu) zanim biblioteka uniwersytecka ściągnęła Klarze z Toronto egzemplarz książki Nancy Mitford wymienionej przez „faszystów” - paszkwilantów. Lektura nie sprawiła Klarze przyjemności. Zwłaszcza cytowane obficie listy Emilii – histeryczne i pełne gęsiego bełkotu. Jak ten, którym trzydziestoczteroletnia Emilia skarżyła się na swego kochanka (Woltera), pisząc z Brukseli do innego swego kochanka (księcia de Richelieu): „Zaznałam dwóch strasznych nieszczęść, jedynych, jakie mogły me serce rozerwać. Mam ważne powody, by obwiniać tego, dla którego wszystko rzuciłam i bez którego cały wszechświat byłby dla mnie niczym, gdybyś szczęśliwie Ty nie był również jego częścią. Moi najlepsi przyjaciele podejrzewają mnie o niegodne zachowanie, a Twoja przyjaźń staje się jedyną pociechą mej duszy, chociaż dzieli nas chwilowo aż trzysta mil dystansu. Moje serce łagodnieje dzięki Tobie, bo tylko Ty je rozumiesz, mój drogi…”. Itp., itd. Klara nie znała wymierzonej w epistolografię miłosną sentencji Flauberta, że „największym wrogiem kobiety jest atrament”, lecz myślała coś podobnego czytając listy swojej bohaterki – czuła wstyd, że hormony przyćmiewały Emilii rozum.
Ta stylistyka wynurzeń miłosnych nie różniła się wszelako od kawiarnianych, parkowych tudzież pościelowych szeptów Klary i Dana w wiośnie ich flirtu i w apogeum ich związku erotycznego. „Na szczęście nikt nie stenogramuje i nie drukuje czułej paplaniny kochanków, bo miliony ludzi umierałyby przedwcześnie, ze wstydu, widząc swoje miauczenia, kiedy minęły już uczucia!”- pomyślała odłożywszy dziełko pani Mitford. I z zazdrością przypomniała sobie pewien erotyczny dialog, którego majestat, pikantny i szlachetny, nienaruszony żadnym zębem czasu, godzien był złotego lauru bądź hymnu pochwalnego. Usłyszała to w dalekobieżnym autokarze. Przed nią siedziało dwoje staruszków – kobieta i mężczyzna. Gdy autokar mijał suburbia Ottawy, 'kobieta pokazała palcem za okno:
– Pamiętasz? Tu były kiedyś dwa jeziorka, i było pełno krzewów. Rozbijaliśmy tu namiot latem. Jednoosobowy! Boże, byłam wtedy taka głupiutka, bez rozsądku…
– Ale z dziurką… – mruknął starszy pan dobrotliwie.
Klarze przypomniało się wówczas, że ojciec mawiał: „cacko z dziurką”, gdy coś mu bardzo trafiło do gustu lub do smaku.
Dla profesora Dana Bready'ego Klara przestała być „cackiem z dziurką”, kończył się więc pewien ważny etap jej życia. Następny mógł być jeszcze ważniejszy, lecz rozpoczął się niefortunnie -od groźby alkoholizmu. Pijące wskutek stresu kobiety szybciej uzależniają się alkoholowo niż pijący dla kurażu i dla towarzystwa mężczyźni. Wszelako gdy czujny jest anioł stróż upijającego się pierwszy lub piąty raz człowieka – zdąża zapobiec złemu. „Deus ex machina” stanął znowu przed Klarą prodziekan Simon Kraus…
Lokale komunistycznych dyplomatów, podobnie jak męskie slipy, dzieliły się na kilka rodzajów, zależnie od tego, który członek personelu danej ambasady był mieszkańcem danego lokalu. Pierwszorzędnie okazałą willą dysponował ekscelencja ambasador bądź ekscelencja konsul pełnomocny, lecz już drugą pod względem okazałości siedzibą cieszył się nie któryś spośród wice czy kierowników działów, tylko skromny charge d'affaires bądź attache morski lub kulturalny, będący „rezydentem” KGB w danej placówce. Kierownik wywiadu ambasady rozpracowującego kraj gospodarzy, jak właśnie pułkownik Igor Tiomkin, główny sowiecki „szpion” na obszar kanadyjskiego terytorium. Kanadyjskie „służby” wiedziały, że pełni on taką rolę, Tiomkin wiedział, że Kanadyjczycy wiedzą, a Kanadyjczycy wiedzieli, że on wie, iż oni wiedzą – była tu pełna zgoda, pełna akceptacja reguł gry, identycznych wszędzie, wzdłuż i wszerz całego globu.
Do podottawskiej willi Tiomkina zawiózł Johnny'ego samochód mający szyby, przez które patrzeć można było od wewnątrz, gdy od zewnątrz, miast wnętrza wozu, widziało się tylko czarną, nie-przenikalną wzrokiem płaszczyznę. Sama rezydencja przypominała ów samochód, lecz nie widokowo, raczej dźwiękowo: mądre anteny umożliwiały przechwytywanie pewnych dźwięków z zewnątrz, a mądre ekrany uniemożliwiały podsłuchiwanie jakichkolwiek rozmów toczonych wewnątrz. Nawet rozmów o myślistwie, gdyż pułkownik Tiomkin był zapalonym myśliwym. Właśnie dlatego wywalczył sobie u zwierzchności łubiankowskiej „rezydenturę” kanadyjską – kanadyjskie tereny łowieckie podniecały go identycznie jak kasyno podnieca nałogowych hazardzistów. Więc kiedy John Seren został przywitany przez pułkownika i wprowadzony do salonu willi, ujrzał, iż wszystkie ściany obwieszone są wypchanymi łbami zwierząt. Zlustrował to jednym łypnięciem oka, bez zachwytu, i skonstatował rzecz oczywistą:
– Lubi pan polować…
– Tak, kocham myślistwo! – wygłosił niby formułkę partyjną ukontentowany pułkownik. – I cenię sobie łowieckie pamiątki, znaczy trofea. Czyż nie są piękne?
– Słyszałem to już nie raz, pułkowniku – burknął John. – Zawsze kiedy się dziwię, że ktoś wiesza na ścianach trupy zwierząt, słyszę, że to takie piękne zwierzęta. Moja teściowa również była ładna, ale wystarczyło mi jej zdjęcie na komodzie z bielizną mojej żony.
Tiomkin roześmiał się od ucha do ucha:
– U was, gaspadin Serenicki, nie trzeba badać źrenic czy odcisków palców, bo dzięki samej tupeciarskiej arogancji można pana rozpoznać bezbłędnie.
– Nie nazywam się Serenicki.
– A powinniście się tak nazywać. Czyli powinien pan przywrócić sobie oryginalne nazwisko. Powinniście się też kiedyś ożenić, choćby raz, wtedy wasze gadki o teściowej nie będą bredniami bezczelniaka wymyślającego głupoty gwoli denerwowania rozmówców. Ale ja jestem odporny, takie gówniane prowokacyjki mnie nie ruszają.
– Mogę wymyślić coś lepszego, panie pułkowniku – zaproponował Seren.
– Coś lepszego w znaczeniu grzeczniejszego? – spytał kagiebista zeźlony kpinami z jego hobby. – To byłoby miłe, i tego wymaga, kak eto gawariat po francuski, sawuar wiwr.
Ostatnie słowa, rzucone przez gospodarza ruszczyzną, uskrzydliły gościa poliglotę:
– Intieriesno, tawariszcz pałkownik… Ja dumaju szto sawuar wiwr eto pieriestrojka KGB, znaczit', kak gawariat po francuski, kurioz, patamu szto prieżdie u was samyj ważnyj był sawuar fer. Nu, sawuar konetr u was wsiegda ważnyj, patamu wy możietie czitat' moju biografju kak chiromantka ruku.
Tiomkin wzruszył ramionami lekceważąco:
– Są tacy, którzy czytają z ręki. Inni czytają z oczu. Ja czytam z akt. Raporty, analizy, wnioski. Jestem lepszy od chiromantów i fizjonomistów, wyczytuję więcej sekretów. Nie tylko o was. O waszym tatusiu również.
– Co ma do tego mój nieżyjący już stary?
– Może chciałby, żeby pan kontynuował jego drugi etat…
– Pracował dla was, skurwiele?!…
– Przez prawie ćwierć wieku. A wykończyła go „Solidarność”.
– I teraz wy chcecie, żebym ja się mścił?
– To też.
– Oglądał pan film „The Sting”, pułkowniku? Paul Newman mówi tam, że „tylko idioci się mszczą”.
– A czy pan oglądał ten film do końca, gaspadin Serenicki? Zemsta się udała.
Zapadło milczenie, które gospodarz przerwał po chwili propozycją kulinarną:
– Jadł pan już obiad dzisiaj? Mam pyszne ryżowo-mięsne krokiety, kak gawariat Francuzy, Amierikańcy, Poliaki, Ruskije i Angliczianie.
– Ispańcy i Italiańcy toże tak gawariat, po wsiem miru tak gawariat – rzekł zasępiony Johnny. – Nie, dziękuję. Z krokietów lubię tylko Davy Crocketta.
– Liczę na inną odpowiedź w sprawie kooperacji między panem a moją firmą – powiedział pułkownik, wyjmując barwne zdjęcie. – Tu zostaliście sfotografowani przy młodym Tavese, widać jak sprzedaje mu pan narkotyki.
– To były tylko grzybki halucynogenne, nikomu nie sprzedawałem innego dopingu! – krzyknął John.
– Ale tego tu nie widać, nie widać rodzaju „koksu”. Gdy rodzina Tavese otrzyma fotkę, umrze pan w cierpieniach.
– To wyście gnoja zabili! – domyślił się John.
– Tak, ale czy przekona pan o tym Włochów? Proszę wziąć sobie to zdjęcie na pamiątkę. A tu ma pan jeszcze ksero kolaboranckiego dossier swego ojca. Nie klął, aczkolwiek brał marne honorarium. Wy bralibyście bardzo duże. Luksusowe życie przez długie lata, bez żadnego ryzyka i bez większego wysiłku… Życzę miłej lektury i słusznej decyzji. Proszę myśleć pozytywnie! Za tydzień zobaczymy się znowu, więc do swidania!
„Głaza” Putina promieniały, kiedy Lieonid Szudrin kolejny raz pojawił się na Kremlu:
– Spasibo, drogi Lieonidzie Konstantinowiczu, spasibo! Przegrałem zakład! Tak w ogóle, to nie lubię przegrywać, ale ta przegrana sprawiła mi wielką radość! Ogromną radość! Ciężko było go namówić?
– Średnio ciężko, panie prezydencie.
– A jakich użyliście argumentów?
– Skutecznych, panie prezydencie.
– Tajemnica?
– Sekrety kuchni historyków, panie prezydencie.
– Nu charaszo, nieważne. Ważne, iż się udało. Myślałem, że Sołżenicyn będzie dożywotnio grał dysydenta czy choćby malkontenta, bo to taka inteligencka rogata dusza, są wśród nich zatwardzialcy…
– Bardzo nieliczni, panie prezydencie, i raczej ci z drugiego czy trzeciego rzędu – sprzeciwił się Szudrin, wchodząc Putinowi w słowo. – Gwiazdorzy to zazwyczaj ugodowcy, są przekupni, trzeba tylko wiedzieć kiedy, gdzie i którą metodą nakłuć balona. Uprzednio już tłumaczyłem panu, panie prezydencie, że chociaż inteligencja jako warstwa czy klasa ma genetycznie wrodzony instynkt dysydenckości, to poszczególne indywidua łatwo skłonić do lizania tyłka władzy autorytarnej. Wybornymi przykładami są Puszkin oraz Gogol.
– Co pan mówi, Lieonidzie Konstantinowiczu! Puszkin i Gogol?! Przecież ci dwaj uchodzą za symbole oporu, za antycarskie sumienia Rosji! Dzieci się tego uczą w szkołach!