– Po co przylazłeś?! – przerwała mu Klara.
– Żeby cię wyciągnąć z bagna melancholii i wyplenić z twego życia groźbę alkoholizmu. Dopiero zaczynasz chlać, więc nie będzie to trudne.
– Co, wszczepicie mi w tyłek „pluskwę” kontralkoholową?
– Nie, wyślemy cię na kurs treningowy.
– Czego będziecie mnie tam uczyć, karate i strzelania między oczy biegnącemu człowiekowi z odległości stu jardów?
– Nie, technik manipulacji medialnej.
– Kłamstwa dziennikarskiego? A czym się ono różni od kłamstwa murarzy, kucharzy, zegarmistrzów, studentów, ekspedientów i sportowców?
– Drukiem, który trafia do mas. Zwie się to „czwartą władzą”. Czwartą, obok rządu, czyli władzy wykonawczej, parlamentu, czyli władzy ustawodawczej, i sądownictwa, czyli władzy jurysdykcyjnej. Kłania się współczesny Emilii du Châtelet, pan Monteskiusz. Biedak był sawantem, znaczy mądralą dużej klasy, lecz nie aż tak dużej, by starczyło mu wyobraźni na wskazanie czegoś więcej, ograniczył się do władczego tria. Nie przewidział „czwartej władzy”, władzy mediów, co jeszcze można zrozumieć, bo gazety wówczas raczkowały, ale że nie przewidział piątej władzy, która bardzo często jest władzą główną…
– Waszej! – domyśliła się Klara.
– No, władzy tajnych służb.
– Wszystko pięknie, ale ja już potrafię łgać, nie trzeba mnie tego uczyć!
– Mylisz się – pokręcił przecząco głową Kraus. – Techniki manipulacji medialnej to bardzo rozległa i subtelna dziedzina, obejmująca nie tylko żonglowanie faktami bądź sterowanie interpretacją faktów, lecz również problematykę tajników psychologii czy sugestii. Za klasyczny przykład uchodzi „numer” amerykańskich reporterów, którzy podczas niedawnej wizyty papieża w USA spytali Wojtyłę o jego stosunek wobec domów publicznych. „- To takie domy są tutaj?”- zdziwił się papież. Nazajutrz gazety wydrukowały, że Ojciec Święty pragnął się przede wszystkim dowiedzieć czy w Ameryce są burdele. Chwyt sławny, lecz głupi, brutalny, ty będziesz uczona wyrafinowanych trików. Słyszałaś pewnie o „podprogowym” wstrzeliwaniu sygnałów informacyjnych do mózgu człowieka, czyli wnikaniu przekazu do ludzkiej świadomości wbrew woli, a właściwie wbrew wiedzy odbiorców?
– Chcecie, żebym została dziennikarką?
– Chcemy, byś została królową mediów, potężniejszą niż Królowa Śniegu. Znasz baśń Andersena?
– Mama mi czytała.
– Królowa Śniegu mroziła ludzkie serca, Klaro, a ty będziesz rozpalała cudze mózgi.
– Przestań kusić, mów kim konkretnie będę!
– Najpierw, tu, w Kanadzie, edytorką. I równocześnie kooperantką-korespondentką patriotycznego periodyku Polonii londyńskiej, to przez pierwsze lata. A później twoja medialna kariera nabierze tempa, pofruniesz ku tronowi. Kiedy dofruniesz, dwie władze, czwarta i piąta, spróbują razem capnąć monopol władzy, panno Mirosz… Uśmiechnij się, z uśmiechem twój śliczny pyszczek zyskuje blask!
Każdy, kto nie jest analfabetą, „kuma”, że generalnie biorąc są dwa różne rodzaje druku: druki przyjemne i druki, których wolałoby się nie brać do ręki. Dla wielu ta różnica to różnica pomiędzy gazetowym nekrologiem teściowej a urzędowym nakazem zapłacenia grzywny, mandatu bądź długu. Dla innych jest to przepaść między ulubioną beletrystyką a formularzem podatkowym. Złe drukowane lub kaligrafowane słowo budzi ludzką wściekłość. Jak gniew Klary Mirosz, kiedy czytała afiszowy paszkwil tyczący Emilii du Châtelet i listy miłosne uczonej markizy, pełne żenującego bla-bla-bla. Podobne emocje ogarniały Johnny'ego Serena, gdy dano mu konfidenckie dossier jego ojca, którego esbecja zwerbowała bez trudu, bo trącił samochodem przechodnia „ze skutkiem śmiertelnym”. Stanisław Serenicki miał wybór: iść do „paki” lub współpracować. Wybrał karierę, a później nawet zaprzyjaźnił się ze swym „oficerem prowadzącym”, jeden drugiemu stał się bratem-łatą.
Johnny nie sądził, by mógł się zakolegować (a tym bardziej zaprzyjaźnić) z pułkownikiem Tiomkinem, albo z którymś pomagierem Tiomkina, lecz co do współpracy nie miał wyboru. Inna sprawa, że nie miał też jakiegoś specjalnego oporu, gdy w trakcie drugiej wizyty u Rosjanina poznał warunki kolaboracji tudzież wysokość „stypendium”. Tiomkin zapytał najpierw:
– Co pan chce robić, myślę o fachu? Chce pan sprzedawać trujące grzybki aż do emerytury, którą panu wypłaci Stowarzyszenie Dystrybutorów Używek Halucynogennych, drogi panie?
– Sprzedawałem ten indiański „koks”, by móc podróżować do miejsc egzotycznych – rzekł Johnny, i była to prawda.
– Czy nie lepiej podróżować za nasze pieniądze, bez ciągłego ryzyka dopadnięcia przez mafiosów lub przez gliny ścigające handlarzy prochów? Mafijne zemsty są brutalne, a odsiadki narkotykowe są długie…
– Za wasze pieniądze, lecz z ciągłą smyczą! – burknął kwaśno Johnny.
– Bez żadnej smyczy, przynajmniej dziesięć lat. Może dwa razy tyle.
– To się nazywa „uśpiony”, co?
– Tak się to nazywa. I w filmie, i w literaturze szpiegowskiej, i w życiu, czyli w żargonie tajnych służb, z którego lubią czerpać scenarzyści oraz literaci. Regularna duża forsa, komfortowe życie, spełnianie zachcianek, podróże, kobiety, brak kłopotów…
– Brak rodziny Tavese… – przerwał Johnny, wzdychając.
– Dokładnie, gaspadin Serenicki! – przytaknął gospodarz.
– Wyście sprowadzili tego makaroniarza do Ottawy, żeby go ze mną zetknąć, pułkowniku?
– Nie, los to sprawił, drogi panie. W Detroit trwa wojna gangów, dwie familie mafijne wzajemnie się wyrzynają, więc dziadek Luciana, dla bezpieczeństwa wnuka, odesłał go do ciotki, która rezyduje w Ottawie. To miały być wakacje trwające kilka miesięcy. Pech sprawił, że trwały tylko miesiąc. Wiadomość z ostatniej chwili: rodzina Tavese wyznaczyła wczoraj nagrodę, milion dolców, za wskazanie dilera, który sprzedał temu chłopcu prochy. Gdybym był panem, gaspadin Serenicki, już dzisiaj zmieniłbym lokum, jutro może być zbyt późno.
– Nie handlowałem w moim mieszkaniu, żaden mój odbiorca nie wie gdzie mieszkam!
– Pan wyraźnie nie docenia operatywności mafijnej. Jest prawie równie dobra jak operatywność KGB i GRU. Radzę zmienić lokum już dzisiaj, mamy dla pana ciepły adres…
– Syberyjski, za Kołem Polarnym?
– W Toronto, i tylko chwilowy. Chcemy bowiem wysłać pana na kurs, na szkolenie do Związku Radzieckiego. To będzie egzotyczna podróż, taka, jakie pan uwielbia. Bezdroża Kaukazu. A my tymczasem wskażemy rodzinie Tavese dwóch lokalnych dilerów, czym zaspokoimy jej żądzę krwi. Vendetta się wypełni i będziecie mieli gwarantowane bezpieczeństwo, czyli będziecie mogli, gaspadiri Serenicki, wrócić do Kanady na czekający fotel dyrektora.
– Jakiego dyrektora?
– Woli pan tytuł prezesa, gaspadin Serenicki? Proszę bardzo. Chcemy, by pan współzarządzał polskim wydawnictwem emigracyjnym, firmą o bardzo patriotycznym, antykomunistycznym, antymoskiewskim, antykremlowskim profilu. Lecz nikt nie będzie pana ograniczał. Gdy zechce pan drukować także prace językoznawcze, o tematyce ulubionej przez pana, mam na myśli wszelkie gierki semantyczne, lingwistyczne, zabawy słowne, dziwolągi leksykalne, te rzeczy – proszę bardzo!
– Czego chcecie mnie uczyć w tym kaukaskim żłobku?
– Rozmaitych technik Jamesa Bonda.
– Również zabijania?
– Tak.
– Po co?
– Rutynowo. To zoologia. Zoologicznie i faktycznie rzecz biorąc ludzie są drapieżnikami. Zwierzęta muszą umieć zabijać, jeśli chcą przeżyć, sam pan wie. Pisał o tym chyba Darwin, mam słuszność?…
– Wcześniej pisał o tym Szekspir, panie pułkowniku.
– Istotnie, już pański bóg, Szekspir, o tym pisał. Ale przede wszystkim będziemy pana uczyć technik bezpiecznej komunikacji. Bo kiedy zechce pan spytać o coś, lub będzie pan potrzebował jakiegoś wsparcia w ciągu tych długich lat snu – nie wolno będzie panu zwyczajnie przyjść do ambasady lub zadzwonić do mnie z telefonu. Musi pan znać metody komunikacji bezpieczne, dla anglosaskich służb nie wykrywalne.
– Jakiej wysokości będzie mój żołd?
– Żołd?
– Właśnie, żołd.
– Bez takich stów, panie Serenicki!
– No więc honorarium, czy może stypendium…
– Raczej pensja, płaca, gratyfikacja. Wysokość do ustalenia, ale limit dla pana mam bardzo duży.
– Kiedy zaczniecie?
– Co?
– Płacić.
– Kiedy zmieni pan nazwisko urzędowo.
– Dobra, przybiorę sobie nazwisko matki, jak Picasso.
– Proszę wymalować drugą „Guernikę”, to dam zgodę – roześmiał się Tiomkin. – Musi się pan zwać Serenicki, a nie Seren, bo bez czysto polskiego nazwiska nie będzie pan stuprocentowym patriotą.
I znowu Lonię Szudrina spotkał zaszczyt bycia prezydenckim gościem w daczy Władimira Władimirowicza, malowniczo leżącej pośród drzewostanu.
– Jak tam zdrówko? – spytał uprzejmie prezydent.
– Bardzo dziękuję, panie prezydencie, nie narzekam – ukłonił się Szudrin. – Pan też, widzę, kwitnie, tryska z pana werwa, istny kocioł energii.
– Biegałem dziś trochę wokół lasu, i przez całą godzinę ćwiczyłem na macie – pochwalił się Putin. – Uprawiacie judo, Lieonidzie Konstantinowiczu?
– Niestety nie… – przyznał się Lonia.
– Szkoda, moglibyśmy poćwiczyć nieskolko… A jogging?
– Też nie bardzo, chyba że jestem gdzieś spóźniony i trzeba błyskawicznie dobiec.
– A jakiś inny sport?
– Tylko seks i szachy.
– Oczywiście z własną żoną?
– Szachy tak, panie prezydencie.
Wybuchnęli śmiechem, filując dookoła czy nie ma pani prezydentowej w pobliżu. Usiedli na werandzie, przy stoliku trójnożnym, dźwigającym wazonik kwiatów, salaterkę ciastek, cukiernicę i filiżanki do kawy. Gdy zaserwowano im kawę, prezydent rzekł, patrząc ku gęstniejącym chmurom: