– Bzdura! – zaprzeczył Serenicki.
– Nie jest pan szekspiroznawcą?
– Jestem, hołduję Billa ze Stratfordu jako superartystę i supermędrca, ale nie chciałbym przenosić się w czasy, kiedy nie było mydła i pasty do zębów. Już prędzej w erę Romantyzmu, do Oksfordu, żeby zostać uczestnikiem debaty o przewadze oksfordczyka Shelleya nad cambridżystą Byronem lub vice versa. Rok 1829. Publiczność oksfordzka, przez grzeczność wobec szanownych gości z Cambridge, uznała wyższość Byrona.
– Tak jak dzisiaj w kraju przez grzeczność wypada chwalić kapitalizm, lecz mnóstwo ludzi go wyklina, bo Balcerowiczowi zawdzięczają, że utracili robotę, albo że stopa życiowa obniżyła im się do kolan lub do samych stóp. Gorzki smak zdobytej wolności…
– Prędzej czy później musi przyjść pewna poprawa – rzekł Janek. – Gdy już wszyscy ważniacy ukradną „pierwszy milion”, kapnie coś i dla frajerów, i dla plebsu, dla każdego. Historiografia przyszłych generacji będzie się dużo bardziej interesowała dzisiejszą rewolucją obyczajową niż polityczną czy gospodarczą. Że to jest główny przewrót, a nie „Solidarność”, Mur Berliński i upadek Rosji Sowieckiej – zrozumiałem redagując nową edycję „Od białego caratu do czerwonego”. Kucharzewski wspomina tam kilkakrotnie rosyjskiego filozofa, Władimira Sołowjowa, który przed końcem XIX wieku wydał kilka prac teozoficznych. Pożyczyłem je i studiowałem. U nas pierwsza została chyba wydana „Krótka powieść o Antychryście”, w 1924 roku. Sołowjow, notabene polonofil, prorokował makabryczny XX wiek i to, że kiedy ze schyłkiem XX wieku świat ogarnie kulturowo-obyczajowy nihilizm – rządzić będzie ludzkością „Uśmiechnięty Szatan”, „Dobrotliwy Truciciel”, „Serdeczny Antychryst”, ideał kusicielskiego przewodnika: pacyfista, humanista, filantrop, ekolog, wegetarianin, miłośnik natury i dialogu, przyjaciel ludzi i zwierząt, ascetyczny uczony i bezinteresowny dobroczyńca, „Mesjasz Tolerancji”, krzewiący wyrozumiałość totalną, dla wszystkich, dla prawych i dla nieprawych, lansujący moralność uniwersalną, ponadreligijną, koniecznie oczyszczoną z metafizyki i teologii katolicyzmu, ba, nawet dostrzegający Jezusa Chrystusa, lecz krytykujący Go jako biblista i mentor za zbyt restrykcyjny Dekalog, który tworzy podziały miast jednać ludzi, jednać braterskim uściskiem, niewykluczającym nikogo prócz wrogów wszechtolerancji i wszechhumanitaryzmu. Antchryst Mediator, nowy, modernistyczny Zbawiciel nowego, wszechwyzwolonego świata… Pomyśleć, że Sołowjow widział go już sto lat temu jako siłę nam współczesną!
Ten bulwersujący przypadek celnego chronologicznie profetyzmu, plus problem współczesnego rozprzężenia obyczajów, nie zainteresowały wszakże „playboya” Bochenka. Zmienił szybko temat na subkulturową grypserę, reklamując wydawcy więzienne dzieło „Zygi” Tokrynia i chwaląc się swymi nowymi studiami, tyczącymi slangu grabarzy, według których trumna to „dębowa jesionka”, „garnitur”, „piórnik”, „pudełko” itd. (łącznie 34 określenia), urna funeralna to „doniczka”, „gorący kubek” itd., zmarły to „sztywniak”, „kloc”, „klocek”, „sucharek”, „skóra”, „niebol” itd., wisielec to „brelok”, topielec to „boja”, et cetera. Panowie wnikliwie roztrząsali kwestie semantyczne, jak to językoznawcy, przechodząc po drodze na „ty”, bo przy grypserze i przy piwie „panić” nie bardzo wypada, zwłaszcza gdy Londyn jest mokry od deszczu.
Pierwszą po wyjeździe z ojczyzny wizytę w tejże Jola Nowerska złożyła latem roku 1996. Brat Joli, Zygmunt Kabłoń, któremu regularnie wysyłała z Londynu funty, uwiadomił ją telefonem o śmierci tatusia, Euzebiusza Kabłonia („króla jabola”), żądając, by opłaciła i zaszczyciła ceremonie funeralne. Wzięła ze sobą dwóch mężczyzn jako bagażowych: swego małżonka, Witolda Nowerskiego, i swego kochasia, Denisa Duta. „Gulden” Wendrychowski również chciał jechać, ale wykluczyły go ze składu kontuzja nogi i męki rehabilitacyjne.
Uczestników pogrzebu była garstka, kilkanaście osób, więc stypa nie była tłoczna, za to miała nostalgiczną atmosferę. Rzewnie bowiem wspominano nieboszczyka, mniej wszelako degustatora tanich win, tylko nieboszczyka systemowo-ustrojowego, który zmarł siedem lat wcześniej, a nosił imię PRL-u. Co prawda towarzystwo nie należało do wielomilionowej rzeszy „przegranych” (czyli tych obywateli III RP, którym tzw. „transformacja ustrojowa” zrobiła przysłowiowe „kuku”), lecz nostalgiczną tęsknotę biesiadujących wzbudzały kwestie, które można określić mianem prestiżu, lub, bardziej swojsko, „szpanu”. Wszystko zaczęło się od samochwalby Bronka Kohuta, eksdzielnicowego MO, który robił teraz w firmie ochroniarskiej i na brak „kasy” nie mógł narzekać. Przytaknął mu Longin Głowiński, dawny mistrz kradzieży metali kolorowych noszących fałszywą etykietkę „złomu”, a teraz właściciel warzywniaka targowiskowego. Kilku innych uczestników stypy również chwaliło swój aktualny byt kształtujący świadomość -byt profitentów tzw. „wolności rynkowej”. Co Denis Dut skomentował pochwalnie dla kapitalizmu, i ku swojemu zdziwieniu usłyszał od Kohuta:
– Wie pan, panie szanowny… Nie, żebym narzekał, ale dziś pieniądz nie daje tyle satysfakcji, ile dawał za komuny, chociaż, prawda, gorzej się wtedy żyło. Ale z jakim fasonem, kiedy człowiek zafarcił!
– Nie rozumiem… – powiedział Dut.
– A co szanowny pan jara? – spytał Kohut.
– Camele.
– No i pięknie. Ja to palę Stuyvesanty. Mogę je dzisiaj kupić na każdym rogu, grosze kosztują. Wtedy kupowało się je w Peweksach, albo też na czarnym rynku. Smakowały dużo lepiej, tysiąc razy lepiej, a wie pan szanowny dlaczego? Bo niewielu było stać. Wszyscy dookoła palili różne śmierdziuchy, Sporty i Ekstra-mocne, ci elegantsi Carmeny i Piasty, też gówno do kwadratu. Jak człowiek zdobył Camela, to był panisko, hrabia, baron. Fajnie się tak czuć.
Dut zrozumiał. I przypomniał sobie, że za młodu był tak właśnie uprzywilejowany na okrągło, bo jako syn wysokiego aparatczyka PZPR-u miał wszystko czego dusza zapragnie. Ale przy tym stole, przy tym żałobnym posiłku, nie ujawnił, że do czasu ukończenia studiów praktykował i obserwował peerelowski rytuał szpanowania na elitę konsumpcyjną, gdyż ta tematyka dialogu dużo bardziej go rajcowała niż wcześniejsze ględy o pogodzie i o mrożeniu wódki. Zgrywał więc „pierwszego naiwnego”:
– To ciekawe, proszę panów. Chyba nie tylko zachodnia nikotyna dawała tę satysfakcję ludziom posiadającym waluty, ale też…
– Wtedy się mówiło: „dewizy”- uświadomił go Zygmunt Kabłoń, lejąc wysokoprocentowy alkohol do kieliszków z kryształu czeskiego rżniętego.
– Sranie w banię! – zaprotestował Klemens Piekarz, ajent stacji benzynowej. – Mówiło się też: „waluty”, mój kumpel Rycho był nie tylko „cinkciarzem”, ale i „waluciarzem”, obsługiwał hotelowe cipy dla cudzoziemców.
– Pewnie, przecież mówiło się i tak, i tak – rozsądził Głowiński. – A szlugi, kurdele bele, to nie był jedyny szpan, bo dobra wędlina, i odżywka czy zabawka dla dziecka z Peweksu, i każdy zachodni ciuch dla baby, szmata z komisu czy z Różyca albo innego targowiska, i każda rzecz „spod lady”, robiła człowieka człowiekiem, kurde mol! Już nie mówię o „gablotach”, dzisiaj wóz to żaden szpan, ale wtedy cztery kółka robiły człowieka królem. Nawet, panie, kniżki co lepsze, to szły „spod lady” i później bujały się za duże przebicie na czarnym rynku, a już, kurna, „świerszczyki”, znaczy pornole, to był nieziemski cymes, cudo! Za fikuśną perfumę madeinfrance dzidzie zdejmowały barchany od razu! Żyć nie umierać, kurde flak, a tera co, wszystkiego w bród, wszystkie światowe firmy naokoło, do wyboru, do koloru…
– Jak masz diengi – wtrącił Piekarz.
– No, jak masz twardy szmalec, ale zobacz ilu już ma, mnożą się i mnożą. Zresztą jak cię nie stać, to sobie kupujesz chińską czy wietnamską podróbę, i też robisz pajac po królewsku. Nie to co dawniej. Się, kurde, żyło, oj, się żyło!
Jola N. długo przysłuchiwała się temu tokowaniu bez sprzeciwu, lecz w końcu nie wytrzymała:
– Co wy mi tu pieprzycie o „Playboyach” i szlugach! Papier toaletowy to był luksus! Jak się udało kupić kolejkowo albo za łapówę, to człowiek szedł przez miasto trzymając na widoku, żeby wszyscy patrzeli i zazdrościli. Był szorstkawy, szary, wyglądał jak brudny, kicha, całkiem do dupy, ale był!
– Każdy papier toaletowy jest do dupy, dzisiejszy pachnący też jest do tyłka – zauważył filozoficznie Kohut.
– Pewnie, ale mnie chodziło o to, że był do chrzanu, do kitu, nędzny, i trzeba było go zdobywać jak… jak…
– Jak złote runo – podsunął Denis.
– Jak złote runo, otóż to! – ucieszyła się Jola, choć nie znała mitologii w tym względzie. – Każda rolka to był skarb, prawda, Wiciu?
– Niestety – odparł krótko małżonek.
– Dolać jeszcze herbatki, Denis? – zaproponowała Dutowi, wiedząc, iż lubi przepijać trunki mocno słodzoną herbatą.
– Poproszę – rzekł Dut. – Świetna ta herbata. Mario mi opowiadał, że w prison parzyli sobie herbatkę robiąc końcówki grzałek z puszkowej blachy, a kabelki z pociętych tubek pasty do zębów, i owijając te kable folią z torebek. Później, dziurawiąc ścianę za pryczą, odsłaniali przewód sieci elektrycznej, oskrobywali izolację, i podłączali się do prądu. Tak robiliście, Wiciu, prawda?
Witold skinął głową, świadcząc tym gestem, że tak robili. Wtedy właśnie Denis Dut pierwszy raz zwrócił uwagę na jakość milczenia Witolda Nowerskiego. Rozgdakane towarzystwo było grupą ludzi niskich lotów, pytlowało niby przekupki, lub niby kręceni sejmową adrenaliną politycy, a on – człowiek najgłupszy w tym kółku – sprawiał wrażenie człowieka wyższego sortu, tylko dlatego, iż cały czas milczał. Życiem kierują przypadki. Trzeba było tej stypy, by jamajski biznesmen sponsorujący „Gza Patriotycznego” ocenił „Znajdę” inaczej niż dotychczas (nie jako człeka ociężałego umysłowo, lecz jako figurę z maksymy starożytnej: „Milczący głupiec uchodzi za mędrca”), i to mu podsunęło szaloną myśl…