Выбрать главу

– Czyli rozwalił ich przez zazdrość?

– Tak, przez zazdrość, przez wściekłą zazdrość. Marszałek Tuchaczewski połucził kulkę, bo Dawydowa kochała go, a Beria…

– Misza, dosyć, odpuść! – jęknął Szudrin. – Nie przyjechałem, by słuchać bredni na temat samicy Stalina!

Przyjechał tam, by ewakuować własną samicę, czyli wskrzesić swoje małżeńskie stadło, lecz to mu się nie udało, ponieważ roztaczał mniej feromonowego czaru aniżeli syberyjski neoChrystus Wissarion. Wrócił do Moskwy wściekły, i żeby przepędzić stres, wziął się za wyczerpującą gimnastykę z czarnowłosą Olgą, młodą sekretarką kancelarii Instytutu Historycznego, tudzież z czarnorynkową materią dziejów w ramach pisania pracy „Historia rosyjskiej oligarchii” jako naukowej (instytutowej) trampoliny.

* * *

Większość ludzi to niewolnicy swoich emocji, iluzji, mrzonek, uprzedzeń i patetycznych bądź geszefciarskich wyobrażeń, a także rozpowszechnionych mitów i rytuałów, tymczasem Mariusz B. zachowywał pełną suwerenność umysłu, przystosowując się błyskawicznie (nieomal odruchowo), z racjonalnym pragmatyzmem, do kapryśnej rzeczywistości, więc trudno go było traumatycznie zaskoczyć jakąś bolesną dla człowieka niespodzianką. Potrafił oceniać każdą sytuację adekwatnie i reagować na nią adekwatnie, czyli tak, jak to praktykują zwierzęta. To go trochę odczłowieczało w kierunku zwierząt i robotów. Chociaż areszt, sąd i wyrok zakłóciły wzorowe funkcjonowanie tego mechanizmu, lecz na krótko – szybko przystosował się do warunków więziennych. Nim minęło półtora roku – był już wolny jak ptak. Jak obrączkowany ptak, ale ptak nietykalny dla myśliwych noszących szaroniebieskie mundurki MO. „Znajdzie” rzekł:

– „Glina” ni prokuratura ni sąd nas więcej nie ruszy, finite, szlaban!

– Jesteś pewien? – zdumiał się Witold.

– Pewien to jestem tylko śmierci, a tego jestem prawie pewien. „Psy” do budy, wara od nas, nie musimy się już bać łachów!

– Czemu puścili cię tak szybko?

– Bo jestem przystojny, inteligentny, utalentowany i dobrze wychowany, rozumiesz, głupku?

– No tak… ale przecież za to nie dają…

– Dają za wszystko.

– Za wszystko?!

– Owszem, za wszystko to, co według nich może zbawić ich świat. Są głupi, lecz wokół łażą miliony chorujących na większą głupawkę.

Równocześnie stał się drugi cud – odmienił się radykalnie los „artysty plastyka” Mariusza Bochenka. Dwie galerie i dwa muzea sztuki współczesnej zrobiły wernisaże i wystawy jego prac, gazety zaczęły drukować pochlebne recenzje jego twórczości (manierę Bochenka szufladkowano klasyfikacyjnie jako „destrukturalizm synergiczny”), sprzedaż tej „awangardy” szła bestsellerowo. Imponująco szła również nielegalna produkcja druków. „Rubens” sprowadził skądś dwie maszyny drukarskie, lecz już nie do fałszowania blankietów, tylko do wydawania „bezdebitów”, czyli „literatury podziemnej”- czasopism, ulotek i książek antyreżimowych, kleconych przez dysydentów. W „podziemiu” KOR-owskim i w „podziemiach” mniejszych wędrowały szeptanki o patriotyczno-martyrologicznej odsiadce Mariusza (konspiracyjne pseudo „Zecer”), tudzież o tym, że jego tajna firma to najlepsza, najpewniejsza, najbezpieczniejsza drukarnia antykomunistyczna południowowschodniej części kraju. I tak było – inne konspiracyjne drukarnie seryjnie wpadały, a podkrakowskiej piwnicy drukarskiej „Zecera” esbecja i milicja namierzyć nie mogły za żadną cholerę.

W 1980 i 1981 roku triumfowała „Solidarność”. Presja reżimu słabła, muskulatura Związku pęczniała, cenzura funkcjonowała niczym kaleka, światło wolności majaczące u krańca tunelu rosło każdej doby. Konspiratorzy konspirowali dalej, lecz już rozluźnieni, hałaśliwi, butni i balujący euforycznie przy różnych okazjach. Pewną „balangę” krakowską zakończono blisko świtu i Mariusz „Zecer” rozwoził kumpli z „konspiry” do domów, bo kupił duże volvo, a „naprany” prowadził wóz równie elegancko jak gdy był trzeźwy. Tym razem jednak mieli pecha: wyhamował ich milicyjny radiowóz. Kierowcy wetknięto alkomat w buzię. Alkomat pokazał zero – nul! Trzy razy. Kierowca był trzeźwy niby niemowlak. Nazajutrz pełni obaw i podejrzeń kumple zapytali go:

– Dlaczego ty udajesz, że chlasz, kiedy chlamy balując, „Zecer”?!

– Dlatego, że mam wrzody żołądka, a nie chcę psuć wam zbiorowego, powstańczego ducha alkoholizmu! – odwarknął.

I zaprezentował im lekarstwa plus papiery szpitalne pacjenta żołądkowej (gastrologicznej) interny. Wszystkim kolegom zrobiło się głupio.

Nocami leżał, nie przymykając wzroku, i myślał, że to wszystko jest straszne niczym ostatni krąg dantejskiego piekła. Mantrował bez głosu: „Boże mój, Boże mój, nie opuszczaj mnie, nie odpychaj mnie, nie odbieraj mi siły!”.

* * *

Lieonid Szudrin wziął finansowych rekinów jako temat swojej rozprawy sejentycznej (mającej mu przynieść wyższy stopień naukowy), ponieważ nie chciał, aby rezultat jego harówki spoczął trójegzemplarzowo w bibliotecznym kurzu Instytutu Historycznego – pragnął osiągnąć również sukces rynkowy, publikując bestseller. Wiadomo każdemu, iż rangę bestsellera gwarantują książce te same trzy afrodyzjaki, które się uważa za trzy główne motory działań homines sapientes: seks, pieniądze i władza. Aktywność finansowych magnatów – czy to starożytnych, czy nowożytnych – spaja owe trzy namiętności harmonijnie: ci ludzie gromadzą duże pieniądze, więc dzierżą władzę (ekonomiczną tudzież lokalną polityczną) i kupują sobie kobiety wybiegowego sortu. We wszystkich krajach komunistycznych, które się odkomunizowały pomiędzy rokiem 1989 a 1991 (Europa wschodnia, południowowschodnia i środkowa) kasta tych miliarderów (identycznie jak wszelaka mafia) wyrosła ze speesłużb, z tajnej żandarmerii reżimowej – bez współpracy bądź inspiracji „służb” megakariera finansowa była niemożliwa. To one przeprowadzały dawnych walutowych cinkciarzy od bramy blisko banku do gabinetu i fotela szefa banku, a regionalnych dzierżymordów (dygnitarzy czerwonej partii) – od „Kapitału” do kapitału. W Rosji i na Ukrainie nowa arystokracja pieniądza zyskała miano „oligarchów”, zaś Szudrin chciał pokazać czytelnikom XVI-wieczne, XVII-wieczne, XVIII-wieczne i głównie XIX-wieczne pierwowzory takich superludzi – pionierów rosyjskiego kapitalizmu, tytanów oligarchii carskiej. I pokazał, ale nie czytelnikom.

„Historia rosyjskiej oligarchii” Lieonida Szudrina bezspornie dowodziła, że stałość jest cechą charakterystyczną rosyjskiego systemu – przez prawie pół tysiąclecia (XVI-XIX wiek) wszystko toczyło się w niezmienny sposób: kto nie miał poparcia „służb”, ten tracił cały majątek, często razem z życiem. Już za pierwszego wszechruskiego cara, Iwana IV, mordowano co majętniejszych bojarów okrutnie, torturując („kaźniąc”) kilkupokoleniowe rodziny (żony i córki najpierw gwałcono, a później duszono lub „pławiono”). Iwan chętnie uczestniczył, kierując egzekucjami i własnoręcznie męcząc (łapownika, który wziął od petenta pieczoną gęś nafaszerowaną złotymi monetami, pozbawiał kolejno rąk i nóg, pytając przy każdej „amputacji” czy gąska smakowała). Lecz ci bogacze, którzy chętnie i lojalnie współpracowali ze służbą represyjną Iwana, Opryczniną, byli nietykalni. Dokładnie to samo działo się za wszystkich ruskich monarchów. Casusem symptomatycznym dla kilkuwiekowej epopei Szudrin mianował krezusa Politkowskiego, człowieka, którego tuż przed połową XIX wieku zwano „rosyjskim Monte Christo”.

Milioner Politkowski był niekwestionowanym „królem Petersburga” całe 17 lat (1835-1852). Przyjęcia i bale w jego pałacach i rezydencjach nie miały sobie równych, nawet carskie „asamble” nie wytrzymywały konkurencji. Gwoli urządzania nocnych „pikników rzecznych” kupił Politkowski dwa luksusowe parostatki, nocą oświetlane „a giorno”. Zimą nigdy nie brakowało tam świeżych poziomek i egzotycznych kwiatów. Elity rosyjskie bywały

gośćmi tego Midasa właściwie „z obowiązku”, gdyż kto nie bywał na salonach Politkowskiego, ten stawał się cywilnym trupem, sui generis banitą. Wszyscy kłaniali się bonzie do pasa, i wszyscy za jego plecami spekulowali à propos źródeł jego milionów, gdyż proweniencja tej fortuny była enigmą. Politkowski twierdził, że ma szczęśliwą rękę jako hazardzista, więc wygrywa krocie przy „zielonym stoliku”. Działalności rolnej ani biznesowej nie prowadził. Wzorowo kierował biurem Komitetu Inwalidów Wojennych (KIW). Za tę wzorowość car przywieszał dyrektorowi Politkowskiemu ordery.

Prawda została ujawniona kiedy Politkowski „kojfnął”. Miał dwa źródła dochodów: kierowanie szajką wytrawnych szulerów (hazard o skali przemysłowej) i kierowanie funduszem KIW-u (megadefraudacja). Kradł z funduszu gigantyczne sumy. Był nieusuwalny, gdyż gościł i pieścił głównych dygnitarzy imperium. Co pewien czas sam składał u cara donos na siebie (anonimem lub przez podstawione figury), i przybywała kontrola, która jednak nie wykazywała żadnych braków, bo dyrektor KIW-u dzień wcześniej likwidował manko pieniędzmi pożyczanymi krótkoterminowo od kumpla, multimilionera Jako wlewa. Ale główną opokę tego hochsztaplerskiego cyrku stanowiło wspólnictwo szefa carskich tajnych służb, generała Lieonida Dubelta (Dubbelta), który miał udział w szulerskim przemyśle Politkowskiego.

Za prezydentury Borisa Jelcyna (lata 90-e XX wieku) dawny ZSRR był pełen prawnuków Politkowskiego, więc „Historia oligarchii rosyjskiej” nie zobaczyła pras drukarskich. Zdezawuowało ją kilka wydawnictw, zaś autorowi doradzono w Instytucie, by przestał szukać edytorów, jeśli chce robić karierę naukową, lub raczej jakąkolwiek karierę w jakiejkolwiek branży demokratycznego państwa. „Tiszie jediesz, dalszie budiesz!”

* * *

Nim minęła połowa grudnia 1981 roku, wolnościowe żarty skończyły się nad Wisłą. Wieczorem 9 grudnia przyleciał do Warszawy wódz wojsk Układu Warszawskiego, marszałek Wiktor Kulikow, by pogwarzyć z gławnym komandirem wojsk PRL-u, generałem Wojciechem Jaruzelskim. Cztery dni później tzw. Ludowe Wojsko Polskie, wspomagane przez kohorty MO, hufce ZOMO i eszelony SB, ciężkim orężem (czołgi, transportery itp.) wzięło za pysk cały kraj. „Zecer” szczęśliwie uniknął aresztowania i ocalił swą drukarnię, lecz bojąc się dekonspiracji (wskutek represji i rygorów „stanu wojennego”), przerwał działalność. Wyszukał sobie inny konspiracyjny lokal (nieznany aresztowanym, sprytniej kamuflowany, trudniejszy do zlokalizowania) i po półrocznej „kwarantannie” wznowił produkcję „bibuły” czyli, jak mówią Rosjanie, „samizdatów”. Przez te kilka miesięcy bez drukarskiej farby nie unikał jednak farby – wraz z grupą antyczerwonych „kowbojów” malował nocami gdzie się dało graffiti kontrreżimowe. „SOLIDARNOŚĆ WALCZY!”, „SOLIDARNOŚĆ ZWYCIĘŻY!”, „PRECZ Z JARUZELEM!”, „WRONA SKONA!” etc. Aż obok bawiących się sprayem „kowbojów” ni stąd, ni zowąd – czyli „deus ex machina”- zahamowały radiowóz i gazik. Major SB wyszedł bez pośpiechu, przeciągnął się sennie, spojrzał tęsknie na rozgwieżdżone zimowe niebo, i dopiero później przeczytał, sylabizując wielkie litery zdobiące mur i ociekające strużkami farby antykomunistycznej: