W ostatniej dekadzie XX wieku na duchowego lidera-mentora III RP kreował się (i kreowany był przez większość usłużnych „polskojęzycznych” mediów) Adam Michnik, starozakonny bojownik o prawa człowieka kierującego się lewactwem, czyli „politycznie poprawną” obłudą koloru przynajmniej różowego. Jednak łapówkarska „afera Rywina” (starozakonnego producenta z branży filmowej) eksplodowała tak niefortunnie dla rabbiego Michnika, że pokruszyła cokół jego chwały, i w pierwszych latach XXI stulecia nimb trybuna „wyborczego” zaczął się gwałtownie chylić do upadku. Równocześnie – wskutek furii lustracyjnej złych ludzi, lansujących tezę o niemoralności donosicielstwa i o brzydocie jakiejkolwiek współpracy z totalitarną bezpieką PRL-u – zaczął się walić cały świat mitologii Adama M., personifikowany figurami jego przyjaciół, wyznawców, klientów, akolitów i faworytów. Vulgo: zaczęły się walić ołtarzyki narodowe, kruszyć pomniczki, rozsypywać nimby i legendy „ludzi światłych”, „autorytetów moralnych”, „filarów społecznych” dopieszczanych przez „Salon” vel „michnikowszczyznę”. Była to swoista hekatomba męczenników krzyżowanych dokumentacją z „teczek” Instytutu Pamięci Narodowej. Kolaborantami bezpieki okazali się reżyserzy (Marek Piwowski i in.), aktorzy (Maciej Damięcki i in.), pisarze (Andrzej Kuśniewicz, Andrzej Szczypiorski, Wacław Sadkowski, Ryszard Kapuściński, itd.) oraz wszelkiej maści „ludzie kultury” (Andrzej Drawicz, Lech Isakiewicz, Tadeusz Sznuk, etc), nie mówiąc już o licznych politykach (Michał Boni plus legion). Przy okazji tego demaskowania wyszła z nor przeszłości także śliska prawda o pederastycznych wyczynach tytanów rodzimego etosu (jak Jerzy Giedroyc, Józef Czapski, Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz et gejoconsortes).
Wódz największej polskiej gazety zwalczał lustracyjny proceder długo, kilkanaście lat, używając wszelakich środków. Łajał, wyklinał, wyśmiewał, perorował, perswadował, postponował, dezawuował, kuglował, krytykował, miotał, motał, grzmiał, srał, gdakał, obrzydzał – wszystko na nic. Przez pierwsze lata tej kontrlustracyjnej ofensywy jakoś się udawało robić plewę z faktów i wodę z mózgów. Lecz później grad bolesnych ujawnień stał się kamienną lawiną, która przywaliła mędrca Agory. Skomasowana siła złej woli bliźnich, zapiekła perfidia lustracyjnych zwyrodnialców, odebrała mu dziecięcą wiarę w ludzką nieskończoną dobroć, której szefującym apostołem chciał być dla milionów rodaków. U politycznego wierzchołka tych kainowych „łowów na czarownice” leżał fakt kolaborowania z bezpieką trzech przywódców „Solidarności”, którzy zawarli trzy słynne „porozumienia” między związkiem a reżimem PRL-u (Porozumienie Jastrzębskie, Porozumienie Szczecińskie i Porozumienie Gdańskie): Jarosław Sienkiewicz był „kablem” MSW, Marian Jurczyk był „kablem” MSW, i Lechowi Wałęsie też niejeden patriota wytykał ksywkę „Bolek” daną przez SB „tajnemu współpracownikowi”. Zaś kultowym symbolem kolaboracji stała się TW-kariera twórcy „kultowego” „Rejsu”, Marka P., który „kablował” gwoli zyskania paszportu, plus kilkakrotnie smarowane dla SB wypracowania Agnieszki Osieckiej (formalnie niezwerbowanej), która robiła to też, by uzyskać paszport. Znaleźli się wreszcie tacy antysemici, którzy samemu „Adasiowi” zarzucali kolaborację, puszczając w obieg kserokopie jego werbunkowego aktu. Reagował esejami historiozoficznymi o naturze zła i dobra, o tajnikach duszy ludzkiej i determinantach rewolucji, o „lojalce” wieszcza Adama i głębiach myśli Stendhala, ale ludzie coraz mniej go rozumieli i zła passa różowego guru trwała dalej.
Aż się odmieniło. Dwuletnie faszystowskie rządy antykomunistów (2005-2007), będące szczytem nieszczęść katowanej (deesbekizowanej) ojczyzny, skończyły się wyborczą przegraną krwawych Kaczorów, i do władzy wrócili „sami swoi”, wy wiedzeni z dawnego matecznika geremkowskiej UD-UW. Komentatorzy prezentowali to jako medialny triumf Adama M., drugiego już o tych inicjałach sympatyka „przyjaciół Moskali”, bo jego gazeta ciężko pracowała dla wyborczego sukcesu formacji salonowej. Tak więc wygrał – pomógł przywrócić rządy „ludzi światłych”- wszakże zmartwień mu nie ubyło. Główna jego trauma tyczyła bilansu własnego żywota, helas! Mimo starań wieloletnich – nie awansował do rangi idola całego narodu. Europa nie mianowała go szefem żadnej paneuropejskiej instytucji lub organizacji. Nie dal też rady skopiować kariery swego czeskiego kumpla, Vaclava Havla, który został prezydentem. Zawiodły i tolerancja europejska, i demokracja prywiślińska, zwłaszcza ta druga, bo jak słusznie diagnozował starozakonny patriarcha, profesor Geremek („drogi Bronisław”, szalom!) – „Polacy nie dorośli do demokracji”. Znaczy: dorośli niezupełnie. Dorośli do wybierania protegowanych Kremla i Salonu, pupilów „wyborczego” guru, a nie dorośli do wybierania samych guru, czego ilustracją smutny casus elekcyjny Jacka Kuronia, kolejnego bliźniaka Adama M. Czemu? To trudno powiedzieć – zagadki historii są chlubą metafizyki. Może nie podobało się ludowi, że pan Kuroń kazał harcerzom śpiewać pieśni czekistowskie i żydowskie, a nie polskie, i że pan Michnik uznał esbeckich oprawców, rutynowo mordujących patriotów, za „ludzi honoru”! Kto to wie…
Życzeniowym „targetem” optimum byłoby zresztą nawet nie stanowisko przywódcze, nie złoty fotel, lecz złota aureola – nimb światowy, lub choćby tylko nimb paneuropejski. Rozpoznawalność w każdym domu każdego kraju, czyli granie godła tak symbolicznego, jak „polnische Wurst und Vodka”, ale tę rolę ukradł mu gdański prostak Dyzma, kradnąc przy okazji pacyfiście-intelektualiście Adamowi M. noblowską nagrodę pokojową. To bolało rabbiego z warszawskiej Alei Róż. Schyłek kariery w alei kolców drapiących duszę. Wiedział, że hen, daleko, na moskiewskim Kremlu, „przyjaciel Moskal” Władimir Putin pichci nowe polskie rozdania i otwarcia, lecz to już nie grzało zmęczonego „komandosa” rewolty '68 i mistyfikacji '89. Coraz częściej słyszał od spodu, z głębi Szeolu, pragmatyczną sugestię dyrekcji:
– Wracaj!
Wezwanie do gabinetu cara to nie obowiązek – to satysfakcja członka kremlowskiej elity przybocznych adiutantów. Lieonid Szudrin bardziej frunął niż stąpał po czerwonym dywanie długiego korytarza, ku flankującym złocone wrota sylwetkom dwóch sołdatów w mundurach XIX-wiecznych. Naprzeciw niemu maszerował funkcjonariusz wcześniej wezwany, który właśnie opuścił gabinet Putina. Był to doradca ekonomiczny prezydenta, wychowanek amerykańskich uniwersytetów, młody (35 łat) Arkadij Dworkowicz. Gdy się mijali, zatrzymał Lonię:
– Lonia, pomóż!
– Spadaj! Sam szukam pomocy.
– Jakiej pomocy?
– Nie mam bladego wyobrażenia co kupić Miedwiediewowi na jego rocznicówkę, a nie chcę mu kupować bzdur, jakichś zegarków, krawatów, spinek czy alkoholu francuskiego, bo on ma już hurtownię tych fantów. Co on lubi, wiesz może?
– Lubi ekskluzywne koszule, i ekskluzywne, szyte na miarę garnitury, i właśnie krawaty, drogie krawaty, lecz to chyba winna mu dobierać druga płeć lub on sam.
– A poza tym co?
– Hoduje egzotyczne rybki w akwarium, więc jeśli trafisz taką, której nie ma… – rzekł cierpko Dworkowicz. – Gra w szachy, więc kup mu szachy ze złota lub brylantów. No i kocha mocny rock. Już wkrótce, około połowy lutego, będzie feta Gazpromu, piętnastolecie, więc Miedwiediew, jako przewodniczący rady nadzorczej Gazpromu, chce uświetnić ceremonię rocznicową występem swej ulubionej grupy, Deep Purple. Surkow mu pomaga, bo także lubi ten zespół. To nawet będzie nieźle pasowało: Głęboka Czerwień! Prócz Deep Purple, „Carewicz” lubi również zespoły Black Sabbath i Led Zeppelin, tylko na winylu, ale obawiam się, że ma wszystko. Będzie ci trudno być oryginalnym, Lonia, bo odkąd namaścił go prezydent, wszystkie kremlowskie lizusy łamią sobie łby kombinując jaki prezent „Carewiczowi” dać.
– Dzięki za radę. I za skarcenie.
– Nie bierz tego do siebie, mileńki, i teraz ty spróbuj mi pomóc.
– Co jest, kolego?
– Pomóż mi przekonać Władimira Władimirowicza, że zyski z ropy oraz gazu, a przynajmniej część tych zysków, powinniśmy, a właściwie musimy inwestować w infrastrukturę wydobywczą i przesyłową, a nie tylko konsumować!
– Ja?! – zdziwił się Szudrin. – Co ja mam wspólnego z energetyką?
– Władimir Władimirowicz bardzo lubi ciebie…
– A ciebie nie lubi?
– Mnie trochę ceni, lecz źle słucha, natomiast ciebie lubi!
– Skąd wiesz?
– Wszyscy to wiedzą. Szepnij mu słówko w tej sprawie, bo jak nie zmienimy podejścia do tego problemu, będzie katastrofa infrastrukturalna. Nasze centra wydobywcze to już złom, nasze rurociągi to kupa rdzy…
– Jakie nasze? Gazpromu?
– Tak, Gazpromu. To kretyństwo, że państwowa firma-gigant, o której się mówi, iż Rosja stała się jej własnością, a nie ona własnością Rosji – że taka firma ładuje większość zysków w luksusowe siedziby, w prestiżowe branże nieenergetyczne, i na rynek finansowy jak rentier, by zgarnąć oprocentowanie lokat, a nie na strategię inwestycyjną gdy powoli kończą się eksploatowane od dawna złoża gazu, na nowe szyby, nowe stacje uzdatniania, nowe techniki, plus remonty starej sieci. To jest głupie, kapujesz, Lonia?
– Nic nie obiecuję, Arkadij, nie obiecuję ci niczego – rzekł Szudrin. – Jak będę miał okazję, wspomnę Władimirowi Władimirowiczowi, a teraz, sorka, on na mnie czeka i nie lubi spóźnialców.
Putin przywitał go rytualnym:
– Siadajcie, Lieonidzie Konstantinowiczu, mamy problem.