Nadzwyczajnie kompetentni, ci chłopcy z bezpieczeństwa, mruknąłem do siebie. Nawet ci wiecznie czujni strażnicy, znajdujący się z drugiej strony tych wszystkich soczewek i mikrofonów, nie przypuszczali, iż mogę nie być tym, za kogo mnie uważają.
A jeśli już chodzi o to kim byłem, to pierwszy obraz samego siebie uzyskałem podczas tego krótkiego przekazu i instruktażu. Moje stare wcielenie nazwałoby mnie teraz typem lekko zwierzęcym, ale na swój sposób przystojnym i obdarzonym nadmiarem seksu; to ostatnie zupełnie mi nie przeszkadzało.
Nazywałem się Cal Tremon; byłem piratem — samotnikiem, mordercą, i w ogóle typem aspołecznym. Miałem ponad dwa metry wzrostu i 119 kilogramów samych mięśni i chrząstek, twarz kwadratową i groźną, gęstą grzywę czarnych jak węgiel włosów, przechodzącą w brodę i wielkie, krzaczaste wąsy połączone z bokobrodami, szerokie usta, o grubych wargach, nad którymi tkwił lekko spłaszczony, ale wielki nos, oczy duże, ciemnobrązowe, ale tym, co nadawało mej twarzy złowrogi wygląd, były krzaczaste, czarne brwi, zrośnięte ze sobą u nasady nosa.
Przyglądałem się sobie i czułem się trochę tak jak jakiś pierwotny jaskiniowiec, jeden z tych naszych najdalszych przodków. Z drugiej strony, to ciało było w doskonałej formie, potężne i groźne — o wiele potężniejsze od mojego własnego. Trzeba się będzie przyzwyczaić do tego ogromnego, umięśnionego, pełnego energii ciała, a kiedy doprowadzi się je do maksymalnej sprawności, na pewno stanie się olbrzymim atutem w przyszłej rozgrywce.
Jedno było pewne, Cal Tremon nigdy nie był i nigdy nie będzie włamywaczem typu człowiek — mucha. Był on bowiem z postury podobny do góry.
On? Mój umysł poprawił mi to „on” na „ja”. Teraz i już na zawsze, to ja byłem Calem Tremonem.
Położyłem się na pryczy i wprawiłem się w lekki trans, przebiegając w myślach te nowe informacje, sortując je i zapamiętując. Dane dotyczące życia Tremona, jego barwna i krwawa kariera, były szczególnie ważne. Chociaż nie wyglądał na takiego, który ma jakichkolwiek przyjaciół, to należało pamiętać o tym, że tam, na dole, jest świat pełen przestępców i oszustów. Któryś z nich na pewno spotkał go na swojej przestępczej drodze życia.
Rozdział drugi
ZSYŁKA
Z wyjątkiem regularnych posiłków, nie było nic innego, co mogłoby wskazywać na tempo upływu czasu, ale była to niewątpliwie długa podróż. Nie marnowano pieniędzy na przewożenie więźniów najszybszymi z możliwych tras, to pewne.
W końcu jednak zacumowaliśmy do statku bazy, znajdującego się jakąś jedną trzecią roku świetlnego od systemu Wardena. Poinformowały mnie o tym nie jakieś szczególne wrażenia i odczucia, lecz raczej ich brak — wibracja, która towarzyszyła mi od dłuższego czasu, ustała. Poza tym, niewiele się zmieniło; podejrzewam, iż czekano na tak duży kontyngent skazanych ze wszystkich stron galaktyki, który uczyniłby lądowanie operacją opłacalną. Mogłem więc jedynie siedzieć na koi i po raz milionowy analizować w myślach dostępne mi dane, od czasu do czasu przetrawiając fakt, iż prawdopodobnie jestem zupełnie blisko mojego dawnego ciała (w takich to kategoriach zacząłem o nim myśleć). Zastanawiałem się też, czy ono samo przypadkiem nie przychodziło tutaj raz na jakiś czas, żeby sobie na mnie popatrzeć, ot lak, ze zwykłej ciekawości — na mnie i na trzech pozostałych, którzy prawdopodobnie również byli w pobliżu.
Miałem też dość czasu, by pomyśleć o sytuacji na Rombie Wardena i o powodach, dla których tak znakomicie nadawał się na więzienie. Nie przyjąłem bowiem tego, co mi opowiadano, bez żadnych zastrzeżeń — nie istniało przecież więzienie doskonale — chociaż to tutaj było takiej doskonałości bliskie. Wkrótce po wylądowaniu na Lilith, kiedy zacznę tam żyć i oddychać jej atmosferą, zostanę zainfekowany dziwacznym, super — mikroskopijnym organizmem, który zajmie się wewnętrzną gospodarką każdej komórki mego ciała. Będzie lam sobie żył, ciągnąc pokarm z mojego organizmu, ale i zarabiając na własne utrzymanie przez trzymanie na odległość mikroorganizmów chorobotwórczych, infekcji i tym podobnych zagrożeń. Jedyne, co to stworzenie posiadało, to wola przetrwania, a przetrwać mogło tylko wówczas, kiedy i ty przetrwałeś.
Jednak do życia potrzebne mu było coś jeszcze, jakiś pierwiastek, choćby w śladowych ilościach, taki, który występował tylko i wyłącznie w systemie Wardena. Nikt nie wiedział, co to jest i nikt tak naprawdę nie wykonał tej całej żmudnej roboty, by to odkryć, ale wszyscy wiedzieli, iż może się to znajdować tylko tam, tylko w systemie Wardena. Czymkolwiek to było, nie znajdowało się w powietrzu, ponieważ promy krążyły pomiędzy poszczególnymi Diamentami i można było na nich oddychać oczyszczoną, automatycznie wytwarzaną atmosferą, bez żadnych złych skutków. W żywności to też się nie znajdowało. Sprawdzili to. Ludzie z któregokolwiek ze światów Wardena mogli odżywiać się syntetyczną żywnością w jakimś całkowicie odizolowanym laboratorium, jakim jest na przykład stacja orbitalna. Wystarczyło jednak oddalić się zbyt daleko, nawet jeśli się miało zapas żywności i powietrza z którejś planety Wardena, a organizm Wardena ginął; a skoro dokonał modyfikacji twoich komórek i komórki te były w swoim funkcjonowaniu całkowicie uzależnione od niego, ty również ginąłeś — bolesną i powolną śmiercią, w potwornych mękach. Ta graniczna odległość wynosiła mniej więcej ćwierć roku świetlnego od słońca, co wyjaśniało dlaczego statek baza był tam, gdzie był.
Cztery planety Rombu różniły się nie tylko klimatem. Organizm Wardena wykazywał godną podziwu konsekwencję, jeśli chodzi o wpływ, jaki wywierał na człowieka na każdej z poszczególnych planet. Możliwie, iż w zależności od odległości od słońca, która wydawała się czynnikiem determinującym życie tego organizmu — jego wpływ zależał od tego, na której z planet dany człowiek zetknął się z nim po raz pierwszy. Niezależnie od tego, co czynił, postępował konsekwentnie w ten sam sposób, nawet jeśli jego nosiciel przenosił się z planety na planetę.
Organizm ten prawdopodobnie posiadał pewne zdolności telepatyczne, choć nikt nie wiedział, jak to jest możliwe. Nie był bowiem organizmem obdarzonym inteligencją; a przynajmniej zawsze można było przewidzieć jego zachowanie. Większość wywoływanych przez niego zmian polegała na oddziaływaniu całej kolonii organizmów w jednej osobie na całą kolonię w drugiej osobie, lub osobach. Człowiek dostarczał jedynie świadomej kontroli nad wydarzeniami, jeśli potrafił, a to już determinowało kto rządził kim. Niezbyt skomplikowany w sumie układ, nawet jeżeli nikt do tej pory nie potrafił wyjaśnić rządzących nim reguł.
Jeśli chodzi o Lilith, to pamiętałem jedynie, iż był to rodzaj Rajskiego Ogrodu. Przeklinałem sam siebie za to, że nie kazałem dostarczyć sobie odpowiedniego programu, dzięki któremu byłbym teraz o wiele lepiej przygotowany. Uczenie się szczegółów i poznawanie układów zajmie pewnie sporo czasu.
Jakieś półtora dnia — pięć posiłków — po przylocie do statku bazy, bujanie, wstrząsy i łomoty wywołały u mnie lekką chorobę morską i zmusiły do położenia się na koi. Nie zmartwiłem się. Bez wątpienia, przygotowywano się do transportu towarów i do wyładowania zawartości tych więziennych cel. Czekałem, z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, pragnąłem z całych sił wydostać się z tego małego pudla, które nie oferowało mi nic prócz nie kończącej się, potwornej nudy. Z drugiej wszakże, kiedy już się wynurzę z tego pudła, znajdę się w większym i zapewne piękniejszym pudle — na Lilith, która również jest więzienną celą, tyle że wielkości całej planety. I to co ona może mi zaoferować w postaci rozrywki, wyzwania i podniet, ma, w przeciwieństwie do tego tutaj pudła, bardzo, ale to bardzo ostateczny charakter.