— Jutro — oznajmiła nam — przyleci po was prom i zabierze was do rozrzuconych szeroko i daleko dziedzin. Od tej pory będziecie już w rejestrach konkretnej dziedziny, nie wiem której, i zostanie wam wyznaczona praca. Pierwsze tygodnie będą nauką, podczas której poznacie siły występujące w tym świecie i sposób ich działania. To czy pozostaniecie pionkami, czy też się wzniesiecie wyżej, zależeć będzie od was samych. Właściwy dla was poziom i tak osiągniecie, nie da się tego uniknąć, ale czas, w jakim to uczynicie, może być bardzo różny, od tygodni do lat. Pamiętajcie, że około trzech milionów mieszkańców Lilith przybyto tutaj taką samą drogą jak wy; reszta urodziła się na miejscu i są oni potomkami przybyłych wcześniej. Macie takie same potencjalnie możliwości jak pozostali.
W naszej grupie rozległy się szepty i pomruki. Wydawało nam się, iż jest to najgorszy rodzaj cywilizacji dla kogoś z zewnątrz: cywilizacja walki, oparta na mocach, których siła znajdowała się poza jakąkolwiek kontrolą jednostki.
Niewiele spałem tej nocy. Nie byłem zresztą wyjątkiem w tym względzie, pozostali zapewne również myśleli o nadchodzącym dniu. Jeśli chodzi o mnie, to odczuwałem coś, czego już od bardzo dawna nie doświadczyłem. Odczuwałem bowiem wątpliwości i malejącą wiarę w siebie i we własne zdolności. A było jeszcze tak wiele rzeczy, których nie znalem w tym świecie — rzeczy, których musiałem się nauczyć i dowiedzieć, tak jak dowiedziałem się, gdzie zostałem ulokowany w społeczeństwie przez ten przedziwny system. Jedyne, co mnie trochę pocieszało, to laki, iż Marek Kreegan wywodził się z tego samego środowiska co ja, a jednak wspiął się na szczyl i rządzi tym wszystkim. A co najważniejsze, był tak jak ja człowiekiem, osobą, istota ludzką. Mówiło się, iż posiada olbrzymią moc, ale był przecież śmiertelny i mógł umrzeć.
Poza tym, już w tej chwili wiedziałem o nim bardzo dużo. Znalem jego wiek, płeć, wygląd ogólny i wiedziałem, że przepada za anonimowością, a nie lubi wygodnego życia. Oznaczało to, iż musi występować w postaci wędrownika, by móc podróżować bez przeszkód i obserwować zarówno tych wielkich, jak i maluczkich. Naturalnie, inni też już zapewne doszli do podobnych wniosków, co tylko oznaczało, iż miał on jakieś dodatkowe sztuczki w rękawie, pozwalające mu zachować anonimowość. Zdałem sobie sprawę z tego, że chociaż wędrownicy dysponowali jedynie mocą pana, ich ranga i godność musiała być wyższa, szczególnie jeśli byli już w średnim wieku. Nawet największy z książąt nie był w stanie pozbyć się pewnego uczucia niepewności, kiedy obcował z tymi ludźmi. Wędrowiec byłby więc rangą najbardziej odpowiednią dla moich celów, zadecydowałem — ale był to czynnik, który znajdował się całkowicie poza moją kontrolą.
To ostatnie sprowadziło na mnie ponownie przygnębienie, zacząłem więc pocieszać się myślą, że przecież jestem tutaj dopiero od kilku dni i niewiele jeszcze widziałem z tego dziwnego świata, a już zawęziłem krąg podejrzanych do grupki, liczącej może mniej niż tysiąc, osób.
Tak, na pewno. Moje zadanie wyglądało na coraz łatwiejsze.
Rozdział czwarty
DZIEDZINA ZEIS
Prom, który przywiózł nas do punktu szkolenia — nigdy nie odkryłem, w którym miejscu na Lilith on się znajdował — był srebrny, a ten, którym lecieliśmy do stałego miejsca pobytu, choć rudo-czerwony, był wewnątrz dokładnie taki sam jak ten pierwszy. Zastanawiałem się, czy to nie ta sama maszyna. Może malują go za każdym razem, kiedy znajduje się na orbicie, by zastąpić tę warstwę powierzchni, którą utracił podczas lotu. Nie ulegało wątpliwości, iż harmonogram lotów promu, który posiada stałą bazę na orbicie, musi być z góry bardzo dokładnie opracowany. A robi to ktoś, kto przecież nie korzysta z dobrodziejstwa radia — co wskazywałoby na przedstawiciela wszystkich książąt i władcy Lilith, skoro harmonogram musi być skoordynowany z dużym wyprzedzeniem czasowym, a jednocześnie prom powinien być dostępny, jeśli powstanie naglą potrzeba jego użycia.
Ciągle nie miałem najmniejszego pojęcia, na czym miałaby polegać ta szczególna „moc”, ani jeśli chodzi o zasadę działania, ani chociażby samo działanie, które mógłbym zobaczyć na własne oczy. Nic wokół mnie się nie rozpadło, nikt nie raził nikogo piorunami z końców palców, nic z tych rzeczy. Skoro nigdy nie widziałem tej mocy w działaniu, to skąd będę wiedział, że ją posiadam? A jeśli jej nie będę posiadał, i to w odpowiednich ilościach, to przegram, zanim jeszcze cokolwiek zacznę. Chyba powinienem mieć trochę zaufania do fachowców ze Służby. To ich komputery wybrały mnie do tej roboty, a jednymi spośród czynników, które musiały brać pod uwagę, były zapewne te, które sprzyjały uzyskaniu przeze mnie ewentualnej, wielkiej mocy. Z drugiej strony, te same przecież komputery i ci sami, najlepsi w galaktyce, naukowcy, nie mieli żadnego naturalnego, fizycznego wyjaśnienia zjawiska Wardena.
Ciągle wracałem myślą do Kreegana. Wiedział przecież, w co się pakuje, a mimo to na ochotnika i bez obaw poleciał na Lilith. Najwyraźniej miał jakieś zdecydowane podstawy, by oczekiwać, iż zyska wielką moc, w przeciwnym razie by tego nie zrobił.
Lądowaliśmy czterokrotnie nim przyszła kolej na mnie. Za każdym razem wysiadał ktoś z mojej grupy, ale jednocześnie wsiadali i wysiadali zwyczajni pasażerowie. Nie mogłem nie zauważyć, iż jedynie my, nowo przybyli, byliśmy nadzy. Wylądowaliśmy ponownie — prom wchodził na orbitę po każdym lądowaniu w celu oczyszczenia, a to oznaczało wolniejszą podróż — i głos w głośniku wywołał numer mojego fotela. Właz zasyczał i otworzył się, opuszczono schodki i po raz drugi stopy moje stanęły na powierzchni Lilith.
Sceneria była niewiarygodna. Znajdowałem się w przepięknej dolinie, otoczonej wysokimi górami, na szczytach których można było dostrzec ślady śniegu. Sama dolina wyglądała jak żywcem wyjęta z dziecięcej baśni: szerokie pola, na których rosły w równiutkich rzędach trzymetrowe rośliny o długich, mięsistych liściach; małe jeziorka, które wyglądały na tak płytkie, iż mogły być czymś w rodzaju pól ryżowych; i łąka, na której pasło się jakieś bydło o przerażającym wyglądzie. Po raz pierwszy zobaczyłem to, co stanowiło podstawę spożywanego przez nas gulaszu i muszę przyznać, że zrobiło mi się niedobrze. Ogromne insekty przypominały monstrualnych rozmiarów karaluchy, tyle że miały wielkie, wielościenne oczy na szypułkach i pokryte były brązowym, kręconym futrem. W swoich podróżach widziałem wiele gatunków fauny pozaziemskiej, a wśród nich stworzenia jeszcze bardziej obrzydliwe niż te, ale nigdy ich nie jadłem.
Po jednej stronie doliny rosły sady owocowe. Owoce były mi nie znane, ale było ich dużo i byty różnorodne. Opodal rosły krzewy pokryte jagodami. To wszystko przynajmniej wyglądało na jadalne.
Tym, co czyniło tę całą sielską scenerię nierzeczywistą, był znajdujący się pośrodku zamek, stojący na tle góry i wybudowany prawdopodobnie na sztucznie utworzonej skalnej półce, na wysokości jakichś stu metrów ponad poziomem doliny. Kamienna budowla posiadała wieżyczki, parapety i blanki; była tego rodzaju miejscem, jakie spotykamy jedynie w fantazji.
Poniżej zamku, w samej dolinie, znajdowało się coś, co wyglądało na osiedle słomianych chat, podobne do tego, w którym mieścił się ośrodek szkoleniowy, ale o wiele gęściej zabudowane. To tam więc mieszkali zwykli ludzie. To było miejsce, wokół którego koncentrowało się ich życic. Zauważyłem podobne zgrupowania chat również w innych miejscach doliny.