Выбрать главу

— No dobrze, koniec zabawy — powiedział w końcu, wyraźnie znudzony. — Widzisz teraz, na czym polega twój problem. Zrzucisz dwudziestokilogramowy kamień na moją głowę z wysokości mniejszej niż metr, a on i tak chybi celu. Ale nie odwrotnie.

Wyciągnął dłoń i bicz przeskoczył z mojej dłoni do jego, po czym zajął sam swoje miejsce za pasem. Ku mojej uldze, spoczął tam na dłużej.

Uśmiech mężczyzny był teraz bardziej złośliwy.

— Wiem, co sobie myślisz. Czytam to z twojej twarzy. Cieszysz się, że nie potraktowałem cię tym biczem. A chcesz wiedzieć, dlaczego? Bo jest on oznaką urzędu; wszyscy nadzorcy takie mają. Dostałem go od samego bossa Tiela. Jest do mnie dopasowany i nie chciałbym, żeby się pogiął, czy połamał. — Uśmiech i obojętny ton zniknęły w jednej chwili. Miast nich z jego ust zaczęła spływać sama groźba. — Masz tylko dwa wyjścia, nie więcej — warknął Kronlon. — Słuchasz rozkazów. Słuchasz, żyjesz, czekasz na moje rozkazy i wypełniasz je. Nie zadajesz, pytań, nie zastanawiasz się i nie kombinujesz. Wypełniasz tylko rozkazy. Robisz, co ci każę i żyjesz sobie. Drugie wyjście to zabić się. Ja cię nie zabiję. Nie muszę. Mogę zrobić coś znacznie gorszego.

Nagle ciało moje ogarnął potworny, nieznośny ból, jakiego nigdy przedtem nie zaznałem. Wrzasnąłem i upadłem, nie czując nic innego prócz tego holu i wiłem się jak robak na pokrytej trawą ziemi. Nie mogłem tego wytrzymać; ból był tak intensywny, tak wszechogarniający. Zapragnąłem śmierci, czegokolwiek, co przyniosłoby mi ulgę.

Równie nagle ból zniknął. Ulga miała w sobie echo agonii w systemie nerwowym i palącą pamięć w mózgu. Leżałem na trawie twarzą ku niebu i dyszałem ciężko.

— Wstawaj! — rozkazał Kronlon.

Zawahałem się, ponieważ ciągle byłem pod wpływem szoku i nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje. Natychmiast powrócił ból i choć trwał jedynie ułamek sekundy, wydawał się całą wiecznością. Obróciłem się, poczołgałem i z trudem wstałem na nogi, trzęsąc się ciągle i dysząc ciężko.

Kronlon obserwował mnie z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Najwyraźniej robił to już wiele razy przedtem. Nienawidziłem go jak nikogo wcześniej w moim całym życiu.

A on ze mną jeszcze nie skończył.

— Jak się nazywasz? — zapylał.

— Tre… Tremon — wykrztusiłem. — Cal Tremon.

Ból powrócił, ponownie zwalając mnie z nóg; po czym ustąpił.

— Wstawaj! — rozkazał nadzorca.

Próbowałem się podnieść i udało mi się dopiero za drugą próbą. Czekał cierpliwie.

— Zawsze będziesz do mnie mówił „panie” — ostrzegł. — Będziesz tak mówił na początku i na końcu każdego wypowiadanego do mnie zdania. Będziesz stał wyprostowany, kiedy znajdę się w pobliżu, z twarzą, zwróconą ku mnie, a kiedy wydam ci jakiś rozkaz, skłonisz się lekko i natychmiast go wykonasz. Nie będziesz odzywał się do nikogo spoza swojej klasy, chyba że zadadzą ci pytanie. Rozumiesz?

Ciągle nie mogłem złapać tchu.

— Tak… panie — odpowiedziałem.

Ból powrócił.

— Nie tak ci kazałem, Tremon! Cóż za śmierdzący głupek z ciebie. Wstawaj gnojku, spróbujemy jeszcze raz.

Przez moment byłem kompletnie zdezorientowany i wahałem się, dopóki nie zdałem sobie sprawy z tego, iż był śmiertelnie poważny. Ból, który był w stanie zadać, nie poruszając nawet palcem, był potworny i intensywny. Bałem się tego bólu bardziej niż czegokolwiek, pamięć o nim była tak żywa i wyraźna, że zrobiłbym wszystko byle go uniknąć. Świadomość, że tak łatwo mnie upokorzyć i pobić, tak szybko złamać, sprawiała dodatkowy ból. Nie potrafiłem już nawet myśleć logicznie. Pragnąłem jedynie umknąć tego bólu.

Wydawało mi się, że spędziliśmy na tym polu całe godziny. Zadawał mi ból, po którym następowały żądania, raz za razem; prawdziwa radość dla oprawcy. Znałem tę procedurę, ale nigdy przedtem nie znajdowałem się po tej stronie. Nie popuszczaj ofierze: zadaj ból, żądaj właściwej reakcji i znów zadaj ból. Nigdy nie bądź zadowolony, nigdy nie bądź usatysfakcjonowany. Agentów uczono umiejętności utraty przytomności, po osiągnięciu przez nich pewnego progu wytrzymałości, jednak stwierdziłem, że z jakiegoś powodu, nie jestem w stanie do tego doprowadzić. Agenci potrafili również siłą woli doprowadzić do własnej śmierci, ale uważałem, że na to jest jeszcze za wcześnie.

Gdyby przesłuchiwano mnie w związku z moją misją, albo gdybym narażał tę misję czy innych ludzi na śmiertelne niebezpieczeństwo, wówczas nie zawahałbym się wybrać takiego wyjścia; tu jednak nie mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją. Nie stosowano również żadnych narzędzi tortur — po prostu pośrodku pola stał sobie przysadzisty brutal i absolutnie nic nie robił.

Tak jak Kronlon ostrzegał, były tylko dwa wyjścia z tej sytuacji dla myślącego człowieka — śmierć albo absolutne, bezwarunkowe posłuszeństwo. Moje ego zostało zdruzgotane, moja wola obrócona w nicość. Przed zmierzchem, na rozkaz, lizałem jego śmierdzące, brudne stopy.

Kiedy wjeżdżaliśmy do niewielkiej wioski, siedziałem otępiały obok niego na koźle i jedynie jakaś drobna cząstka dawnego mnie, reprezentująca wszystko, co wydawało się przetrwać na poziomie świadomości, powtarzała w kółko: — A pan jest dziesięciokrotnie potężniejszy od nadzorcy, a rycerz dziesięciokrotnie potężniejszy od pana, a Książę dziesięciokrotnie potężniejszy od rycerza, a władca jest jak bóg…

Nie pamiętałem już nawet momentu przybycia do małej wioszczyny, której chaty zbudowane były ze słomy i gliny. Obudziłem się tuż przed świtem.

Rozdział piąty

WIOSKOWE ŻYCIE

Bardzo szybko odkryłem, jak nędzne i prymitywne jest życie pionków sypiających w ciasnych chatach, na tych samych łodygach bunti, z których te chaty były zbudowane, tyle że pokrywających podłogę grubszą warstwa, uginającą się pod ciężarem ludzkiego ciała.

Przez kilka dni znajdowałem się w stanie kompletnej apatii i wykonywałem wszelkie czynności jak automat, bez myśli i bez czucia. Inne pionki chyba rozumiały, przez co musi przejść nowo przybyły, choć większość z nich urodziła się tutaj i wychowała w tym potwornym systemie, nie doświadczając dokładnie tego samego, co ja. Nie poganiano mnie, nie usiłowano nawiązać ze mną kontaktu. Wyglądało na to, że czekają, aż otrząsnę się z tego stanu, o ile to w ogóle kiedyś nastąpi, i sam nawiążę z nimi kontakt.

Zrywano nas o świcie i natychmiast udawaliśmy się do centrum wioski, by tak rzec, gdzie znajdowało się miejsce naszych wspólnych posiłków i gdzie w tłoku zjadaliśmy wielkie, pozbawione smaku, bułki i smaczną, z kolei, pulpę z jakichś żółtych owoców. Potem przychodził nadzorca, który mieszkał tuż obok w takiej samej chacie jak cała reszta, tyle że przeznaczonej tylko do jego osobistego użytku. Serwowano mu to samo pożywienie, co nam, ale jadł je w swojej chacie i ktoś zawsze sprzątał jego dom, kiedy inni byli w pracy.

Wydawało się niewiarygodne, że Kronlon mimo ogromnej mocy jaką posiadał, był na Lilith jedynie drobnym trybikiem, o włosek nad nami, najniższymi z niskich. Jedno spojrzenie na jego skromną chatę i na ów zamek na górze wystarczyło, by uświadomić sobie przepaść, jaka istniała między nim a jego panami.

Praca składała się głównie z ładowania i transportowania. Jakżeż miękka stała się cywilizowana ludzkość, nawet na pograniczu. Na Lilith życie zastygło na etapie kamienia łupanego: cała praca wykonywana była ręcznie, wszelkie narzędzia były prymitywne i krótkotrwałe.

Z gór spływały dwie rzeki zasilające małe jeziorka i stwarzające zarazem podwójny problem: kontroli powodziowej i irygacji. Było takie miejsce, gdzie deszcz padał codziennie; trwał krótko, lecz powodował szybki spływ wody. Góry brały na siebie główne uderzenia burz i tylko te najgwałtowniejsze docierały do dziedziny Zeis. Trzeba było kopać kanały irygacyjne ręcznie: przenosić błoto i szlam na wózki, ciągnąć te wózki w pobliże jezior, tam wyładowywać i z tego szlamu i mułu formować wały i zapory przeciwko wodzie. Setki kilometrów systemu drenażowego i kanałów irygacyjnych ulegało wiecznemu zamulaniu; ledwie zakończyło się cały odcinek, już należało zaczynać od nowa.