Mężczyźni i kobiety wykonywali te same prace na polach. Naturalnie, najsilniejsi i najbardziej wytrzymali wykonywali najcięższe prace fizyczne, a przydział zadań najwyraźniej oparty był na budowie fizycznej, wieku i tym podobnych. Dzieci — niektóre jak przypuszczam pięcio- czy sześcioletnie — pracowały razem ze starszymi, robiąc to, na co im pozwalał ich wiek, pod czujnym okiem najstarszych i najsłabszych. System społeczny był prymitywny, ale przemyślany. Działał on bowiem na najniższym, plemiennym poziomie. Kiedyś, nim ludzkość na swej macierzystej planecie ewoluowała, stając się tym, co nazywamy istotami ludzkimi, musiała żyć w podobny sposób.
Dni były długie, znaczone jedynie krótkimi przerwami, z których cztery przeznaczone były na posiłek, a praca trwała szesnaście godzin. Odpoczynek przychodził wtedy, kiedy nad doliną zapadała ciemność, a odległy zamek rozjarzał się światłami. Noce również były długie. Dziedzina Zeis leżała tylko 5 stopni na południe od równika, co powodowało, iż noce i dnie były prawie równej długości przez okrągły rok.
Życic społeczne pionków ograniczało się jedynie do nocy i było równie prymitywne jak wszystko inne, co ich dotyczyło. Trochę tańczyli i śpiewali, jeśli mieli na to ochotę i siły, poza tym rozmawiali i plotkowali na najbardziej podstawowe tematy. Uprawiali też miłość, choć wydawało się, że stałe związki i wieży rodzinne tutaj nie istnieją. Takie pojęcie jak małżeństwo było chyba dla nich obce, ale zdarzało się, że dwójka partnerów pobierała się, jeśli odczuwała taką potrzebę.
Tworzyli pełną życia, choć w jakimś sensie tragiczną, grupę ludzi nieświadomych niczego poza ich nędzną egzystencją, która, akceptowali jako coś normalnego i naturalnego, ponieważ nie znali żadnej innej. Tak głęboko wryty w ich psychikę był ten system, i nie przypominam sobie ani jednego przypadku, w którym nadzorca musiałby skorzystać ze swej potwornej mocy.
Jeśli zaś chodzi o mnie, to znajdowałem się w przedziwnym stanie umysłowej katalepsji. Jakoś funkcjonowałem, wykonywałem pracę zgodnie z rozkazem, jadłem i spałem, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie myślałem. Kiedy wspominam ten okres mojego życia, widzę powody takiego zachowania i rozumiem je, a jednak nie potrafię sobie wybaczyć. Nie chodzi mi tutaj o klęskę zadaną mi rękami Kronlona, czy miażdżące ciosy jakie znieść musiało moje ego i moja duma. Tak naprawdę irytuje mnie fakt, iż w rezultacie tego pojedynku stałem się umysłową rośliną.
Nie wiem, jak długo pozostawałem w tym stanie — dni, tygodnie; trudno mieć pewność, skoro na Lilith nie ma ani zegarów, ani kalendarzy. Jednak powoli, bez ustanku mój umysł walczył o odzyskanie jakiejś kontroli, jakiejś tożsamości — wpierw w snach, a później w pojawiających się na krótko wspomnieniach. Realne niebezpieczeństwo tej sytuacji tkwiło w tym, że mogłem przecież oszaleć, mogłem uciec w świat fantazji, w świat nierzeczywistej egzystencji. Teraz rozumiem, iż ta wewnętrzna walka była wynikiem wpisanego w mój mózg przymusu działania, umieszczonego tam przez programistów z Kliniki Służb Bezpieczeństwa. Nie należeli oni do ryzykantów i chociaż zawsze mogli zaprogramować jakieś nowe ciało, to jednak skoro już jedno zaprogramowali i wysiali do systemu Wardena, musieli być pewni, że ich nie zdradzi. Odnaleźć obcych… zabić władcę…
Rozkazy te powracały echem w moich snach i stawały się podporą, której czepiało się moje strzaskane ego. Odnaleźć obcych… zabić władcę…
Powoli, bardzo powoli, noc po nocy, powracały następne fragmenty i krzepły wokół tych głęboko ukrytych rozkazów — rozkazów, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Odnaleźć obcych… zabić władcę…
I w końcu powróciła myśl racjonalna. Wieczorami, tuż przed zaśnięciem, byłem w stanie uzmysłowić sobie, co mi się przydarzyło, odzyskać troszkę wiary w samego siebie. Potrzebowałem nadziei, a jedyna nadzieja leżała w poszukiwaniu logicznego wyjścia z kłopotliwego położenia, w jakim się znalazłem.
Łańcuch logiczny, jaki wykułem, posiadał być może pewne wady, ale był skuteczny, a jedynie to było naprawdę ważne. Pierwszą i najbardziej istotną sprawą było uświadomienie sobie, że każdy, kto tu przybywał, poddawany był podobnej obróbce: Patra, ten rycerz w swoim baśniowym zamku, a nawet lord Marek Kreegan. Zastraszyła ich wszystkich, zmusiła do bezwzględnego posłuchu, z którym musieli sobie jakoś radzić. Czy było to szaleństwo, czy fatalistyczna rezygnacja?
Na Lilith nie było stanowisk dziedzicznych, z wyjątkiem być może tych, które dotyczyły umiejętności użytecznych dla władców. Żadne stanowiska polityczne, żadne stanowiska administracyjne nie były ani dziedziczne, ani nie pochodziły z wyboru. Wszystkie, poczynając od nadzorcy, a kończąc na władcy, zdobyte zostały siłą.
Odnaleźć obcych… zabić władcę…
Każdy na tym świecie, kto wspiął się wyżej, zaczynał na samym dole jako zniewolony pionek. Każdy.
Na jakiej zasadzie działała ta moc? Jak się dowiedzieć, czy się ją posiada?
Odczuwałem wstyd związany z moją reakcją na Kronlona. Bywałem już przecież w trudnych sytuacjach, w sytuacjach, w których przeciwnik dysponował wszystkimi atutami, a powstrzymywało mnie to na bardzo krótko. Różnica polegała jedynie na tym, że tym razem po rozpoznaniu terenu i sił nieprzyjaciela, zamiast przemyśleć problem i znaleźć sposób na pokonanie wroga — czy przynajmniej zginąć, podejmując próby jego pokonania — potulnie się poddałem. Dzień, w którym zdałem sobie sprawę z tego, iż napotkałem na swej drodze wyjątkowo potężną przeszkodę, ale nie nieprzekraczalną barierę, był dniem, w którym ponownie stałem się członkiem rasy ludzkiej.
Zacząłem rozmawiać z ludźmi, choć rozmowy te były wielce ograniczone. Niewiele bowiem było tematów do rozmów — pogoda, na przykład, była zawsze upalna i wilgotna — i trudno się rozmawiało z ludźmi, którzy choć sami zapewne bystrzy i inteligentni, żyli w prymitywnym świecie, pozbawionym wszelkich urządzeń technicznych. Cóż można było mieć do powiedzenia ludziom, których cały pogląd na świat, o ile taki w ogóle posiadali, ograniczał się do tego, że ich dolina jest całym światem, nad którym słońce wschodzi i zachodzi? Wiedzieli, naturalnie, że są także inne dziedziny, ale sądzili, iż nie różnią się niczym od ich własnej. Jeśli zaś chodzi o technikę, to widywali przylatujący i odlatujący prom, ale nie przywiązywali do tego większej wagi — w końcu, przyzwyczajeni byli do olbrzymich latających insektów. Maszyna, która nie byłaby poruszana mięśniami, była czymś poza możliwościami ich pojmowania.
Tutaj właśnie tkwiło sedno problemu. Wiedziałem zbyt mało, o wiele za mało, ale wiedziałem o niebo więcej od tubylców. I teraz, kiedy już się otrząsnąłem, marzyłem o inteligentnej rozmowie. Zawsze byłem samotnikiem, jest jednak pewna różnica, czy jest się samotnym z wyboru, czy jest się zmuszonym do bycia samotnym, do osamotnienia. Konwersacja i rozrywka zawsze mi były dostępne, kiedykolwiek ich potrzebowałem. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Nie dano mi najmniejszej szansy od początku tej misji, od momentu przebudzenia. Teraz jednak zyskałem tę szansę.
Na imię miała Ti.