Przez cały czas usiłowałem w sposób subtelny i nie powodujący jej znudzenia dowiedzieć się czegoś więcej na temat mocy, którą odczuwała i na temat natury tej mocy. Powoli, z uwagi na krótki okres, w jakim była w stanie utrzymać uwagę, dowiadywałem się wszystkiego, czego mogłem się dowiedzieć. Późną nocą, z Ti leżącą u mego boku, usiłowałem odgrodzić się absolutnie od wszystkiego i zobaczyć, czy ja też ją „wyczuję”.
Był to proces wewnętrzny, w jakimś stopniu psychiczny, ale nie było żadnych reguł, żadnego przewodnika, który pomógłby go uporządkować. Ti urodziła się już wyposażona w tę moc, wzrastała wraz z nią i dlatego była najbardziej odpowiednią osobą, by mi powiedzieć, czego konkretnie mam szukać. Najlepiej byłoby mieć do pomocy nadzorcę, lub kogoś stojącego jeszcze wyżej, lecz ci nie mieli zamiaru wyjawiać czegokolwiek.
Kronlon był głównym powodem mojej uporczywości i wytrwałości. Człowiek ten był sadystą, małym zawistnym bożkiem pozbawionym rozumu. A przecież jakoś tę moc znalazł, nauczył się z niej korzystać. Nigdy do końca nie pojmę, co leżało u podstaw selekcji przy kierowaniu przestępców na światy Wardena i dlaczego wysłano tu takiego Kronlona, zamiast poddać go praniu mózgu. A wiadomo, że został tutaj zesłany; tak przynajmniej twierdziła Ti. I chociaż było to naturalnie już dawno temu, to przecież ten bękart został spłodzony w mojej przestrzeni, a nie na tej prymitywnej i brutalnej planecie.
Cóż on takiego uczynił, by obudzić te moce? Zastanawiałem się nad tym każdej nocy. Cóż takiego odczuwał?
Czasami, na krawędzi snu, wydawało mi się, iż czuję, jak coś się we mnie porusza, coś dziwnego; ale było to nieuchwytne i zawsze umykało przede mną w ostatniej chwili. Zacząłem się zamartwiać, iż widocznie nie zostało mi to dane. A może fakt, że nie znajdowałem się w swym własnym ciele stanowił czynnik blokujący. Mówiono, że towarzyszące temu uczucie jest uczuciem obcości. W moim odczuciu ciało którego używałem, uprzednio własność odżałowanej pamięci Cala Tremona, też było obce, a przecież z każdym dniem stawało się coraz bardziej moim własnym. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale teraz widzę to znacznie wyraźniej.
Moje wspomnienia i moja osobowość pozostały nietknięte, ale w każdym z nas jest również aspekt biologiczny, na który wpływ mają enzymy, hormony i gruczoły wydzielania wewnętrznego. To tak jakby jednostka, osobowość, była wyjątkowo wyraźną czarno — białą fotografią, a owe elementy fizjologiczne przydawały jej kolorów, odcieni i niuansów. Nawet nasze preferencje seksualne determinowane są przez niewielką grupę komórek ukrytych głęboko w mózgu. Komórki te nie są przenoszone wraz z osobowością podczas procesu transferu; dostajesz więc nowe ciało ze wszystkimi jego fizjologicznymi i chemicznymi cechami, i one w jakimś sensie cię zmieniają.
Ciało Tremona było wyjątkowo wrażliwe, ponieważ było ciałem nie uregulowanym, należącym do człowieka z obrzeży cywilizacji. Na światach cywilizowanych, owe własności fizyczne i chemiczne były bardzo precyzyjnie regulowane. Tremon zaś, będący rezultatem przypadkowego związku pary nie uregulowanych ludzi, podlegał wpływom tych wszystkich starożytnych genów i odmian, wynikających nie tylko z ewolucji, ale i z mutacji, na którą tak podatni byli wędrujący w kosmosie.
Osobowość zbudowana jest na tych własnościach, a nie odwrotnie. Tremon był gwałtowny, agresywny i amoralny; był mężczyzną brutalem, ze wszystkim, co nazwa ta implikuje. Wszystkie te czynniki fizyczne oddziaływały teraz na mnie, tak jak kiedyś oddziaływały na niego, a temperowane były jedynie przez moje własne wspomnienia i moją własną osobowość, moje wryte głęboko w psychikę przyzwyczajenia i opory kulturowe. Temperowane, ale nie wygaszone całkowicie. Naturalnie im dłużej pozostawałem w tym ciele, w tym większym stopniu czynniki te wpływały na moje zachowanie. Już bowiem zaczynałem spoglądać na me przeszłe życie i dziwić się dlaczego coś uczyniłem właśnie w ten sposób, a nie w inny, i dlaczego coś podobało mi się bardziej od czegoś innego. Coraz trudniej przychodziło mi myśleć o tamtym życiu jak o własnym. Ta przeszłość była wyraźna i żywa, i była to moja jedyna przeszłość, a przecież coraz bardziej zaczynałem myśleć i działać tak, jakbym to ja, Cal Tremon, w jakiś sposób odziedziczył — poprzez Klinikę Służb Bezpieczeństwa — wspomnienia i wiedzę kogoś zupełnie mi obcego.
Już jakieś dwa tygodnie od pierwszego spotkania z Ti miałem wyraźne kłopoty, by zrozumieć, na czym polegały moje wcześniejsze względem niej opory. Rozumiałem to, naturalnie, na poziomie intelektualnym, ale na zyskującym coraz większą przewagę poziomie emocjonalnym coraz trudniej było mi uwierzyć, iż tego rodzaju obiekcje mogą mieć jakiekolwiek znaczenie.
Wtedy to, pewnego wieczoru, kiedy wracałem do wioski po długim, męczącym dniu, a myśli moje krążyły wokół czekającego na mnie posiłku i wokół Ti, usłyszałem głos traw.
Było to niesamowite, obce uczucie, jakiego nigdy przedtem nie doznałem; trawa prowadziła bowiem rozmowy, których istota ludzka pojąć nie mogła. To tak, jakby cała wypełniona była koloniami istot żywych, utrzymujących ze sobą stały kontakt, kontakt pomiędzy poszczególnymi źdźbłami i kępkami traw. Dotarł wtedy do mnie — na przykład — nieprzyjemny dla mnie protest, kiedy tę trawę deptałem, a także westchnienie ulgi, kiedy stopy przenosiły mnie dalej. Nie sądzę, bym wyczuwał wówczas jakiś intelekt za tym wszystkim; czułem raczej świadomość i życie, na najbardziej podstawowym poziomie emocjonalnym. A jednak było w tym jakieś komunikowanie się, skoro wyczuwałem w pewnej odległości przede mną uczucie napięcia, emanujące z tej trawy, na którą za chwilę miałem nadepnąć.
Było to przedziwne uczucie; niby istniało, a zarazem prawie że nie istniało, a dawało się odczuć jedynie dlatego, iż było tak przenikliwe, tak wszechogarniające z powodu dużej ilości tej cholernej trawy. Byłem podekscytowany tym przeżyciem, choć świadom swojego zmęczenia, brudu, lekkiej depresji, a możliwe, że w ogóle popadałem w szaleństwo.
Jednakże Ti, z którą spotkałem się, kiedy zakończyła swą pracę, wyczuła coś, nim zdążyłem jej o tym opowiedzieć.
— Czułeś to dzisiaj — powiedziała nie pytana.
Skinąłem głową.
— Chyba tak. To było… dziwne. Słyszeć trawę, wyczuwać niezliczone miliardy drobniutkich połączonych ze sobą żyjątek.
Nie rozumiała wszystkich słów, ale wiedziała, co mam na myśli i na jej twarzy pojawił się wyraz litości.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że przedtem tego nie słyszałeś?
Było to dla niej pewnego rodzaju objawienie; to tak jakby nagle odkryła, iż osoba, którą dobrze znała, była głucha przez całe swoje życie i nagle odzyskała słuch. Tak ostre było to uczucie, prawie jak dodatkowy zmysł, szósty zmysł, a rosło ono i rozwijało się wraz z upływem czasu.
Kiedy wiedziałem już, czego mam szukać, postrzegałem to zjawisko wszędzie dokoła.
Skały, drzewa, zwierzęta tego świata, wszystko śpiewało tę pieśń istnienia, istnienia ponad istnieniem jednostkowym. Było to niewiarygodne uczucie — i piękne. Świat śpiewał i szeptał do ciebie.
Również ludzi „wyczuwałem” — choć było to najtrudniejsze, częściowo dlatego, że ich własne działania w jakimś stopniu maskowały owo zjawisko, tak cichym i subtelnym ono było, a częściowo dlatego, iż jest rzeczą prawie niemożliwą obserwować istotę ludzką z równym obiektywizmem, z jakim obserwujemy kamień, drzewo czy źdźbło trawy. A przecież każdy obiekt był jedynym w swoim rodzaju i przy odrobinie koncentracji mogłem nie tylko wyczuć jego obecność, ale również zamknąwszy oczy, sporządzić we własnym umyśle coś na kształt mapy najbliższego otoczenia.